Zacznę
od tego, że chciałem być pisarzem. Jeszcze do niedawno miałem
takie pragnienie. Kiedy jednak przeczytałem „Porter artysty”,
odechciało mi się kariery literata raz na zawsze. Jest to dziwnie
skonstruowana powieść. Jej autor Joseph Heller pisze o autorze,
którzy szuka pomysłu na powieść. Właściwie tworzy katalog
pomysłów, a sekunduje mu w tym żona, zresztą trzecia z kolei, nie
licząc kochanek. Kiedy spotyka którąś z nich, odnosi wrażenie,
że wciąż ją kocha i zapewnia ją o swojej niegasnącej miłości.
Oczywiście aktualna żonę też kocha, ale jedno drugiego nie
wyklucza. Ma nawet zamiar napisać ”Seksualną biografię mojej
żony”, ale ten pomysł Eugene’a Poty (tak się nazywa
wprowadzony na karty powieści pisarz) nie każdemu przypada do
gustu. Żonie też nie.
Dodajmy,
że pisarz jest stary, sławny, nagradzany, ale to wszystko mu nie
wystarcza. Chce wydrukować powieść, która rzuci czytelnika na
kolana, a reżyserów rzuci na ten materiał do sfilmowania. Kiedy
mu nic nowego nie przychodzi do głowy, postanawia wykorzystać już
zaistniałe w literaturze wątki, motywy, a także osoby. Na przykład
wykorzystać na nowo Tomka Sawyera. Albo spór trzech bogiń o to,
która jest najpiękniejsza. Albo sytuację, w jaką wplątał się
Abraham, gotów oddać na ofiarę syna Izaaka.
Nic
z tych pomysłów nie wychodzi. Bo wcześniej były wykorzystane
przez innych w sposób optymalny. Eugene przywołuje w pamięci
wielkich pisarzy. Zastanawia się, którzy zdobyli sławę i
bogactwo, a odeszli w blasku, otoczeni podziwem i uwielbieniem. No i
zaczyna po kolei wymieniać: ten nie zdobył bogactwa, inny
zwariował, jeszcze inny wpadł w nałogi, jeszcze inny popełnił
samobójstwo. Mniejsza o nazwiska. Rzecz w tym, że literatura daje
marny i niepewny kawałek chleba, co jakiś autor zacznie świecić
sławą, zaraz pojawiają się młodsi, bardziej dynamiczni,
przyćmiewający wszystkich naokoło.
Nie,
to nie dla mnie. Heller napisał „Portret artysty” przed
śmiercią, ale nie zdążył wydać. Opublikowano ją dopiero w
jakiś czas po jego zgonie. Wydawca uznał, że to powieść
autobiograficzna. Że autor przyznał się do nienasycenia, jakie
całe życie trawi pisarza. I dostarcza rozmaitych duchowych
cierpień, rodzi frustracje i zawody.
Dobrze,
że przeczytałem „Portret artysty”. Dowiedziałem się, że
każdy pisarz to albo wariat, albo psychol, że na literaturze nie
zbiję kokosów, nie wymyślę nic nowego i narażę się na męki
twórcze, z których nic nie wyniknie. Więc zostanę dalej
hydraulikiem, krany zawsze się psują, nowe domy wymagają
instalacji wodno-kanalizacyjnych, roboty nie zabraknie. A piszę to
wszystko po to, żeby innym amatorom twórczości pisarskiej wybić
ten pomysł z głowy. Gdyż wymyślić coś nowego jest naprawdę
trudno, a może wręcz – po prostu niemożliwe. Więc Heller
napisał powieść o pisaniu, a właściwie o niemożności
stworzenia czegoś nowego, odkrywczego. Bo już wszystko było.
Joseph
Heller „Portret artysty” (Portrait of an artist as an old man), z
angielskiego przełożył Andrzej Szulc, Wydawnictwo Albatros Andrzej
Kuryłowicz, Warszawa 2001.