niedziela, 31 maja 2015

Bartek Gorzęcki - "Porzuciłem moje marzenie"



Zacznę od tego, że chciałem być pisarzem. Jeszcze do niedawno miałem takie pragnienie. Kiedy jednak przeczytałem „Porter artysty”, odechciało mi się kariery literata raz na zawsze. Jest to dziwnie skonstruowana powieść. Jej autor Joseph Heller pisze o autorze, którzy szuka pomysłu na powieść. Właściwie tworzy katalog pomysłów, a sekunduje mu w tym żona, zresztą trzecia z kolei, nie licząc kochanek. Kiedy spotyka którąś z nich, odnosi wrażenie, że wciąż ją kocha i zapewnia ją o swojej niegasnącej miłości. Oczywiście aktualna żonę też kocha, ale jedno drugiego nie wyklucza. Ma nawet zamiar napisać ”Seksualną biografię mojej żony”, ale ten pomysł Eugene’a Poty (tak się nazywa wprowadzony na karty powieści pisarz) nie każdemu przypada do gustu. Żonie też nie.
Dodajmy, że pisarz jest stary, sławny, nagradzany, ale to wszystko mu nie wystarcza. Chce wydrukować powieść, która rzuci czytelnika na kolana, a reżyserów rzuci na ten materiał do sfilmowania. Kiedy mu nic nowego nie przychodzi do głowy, postanawia wykorzystać już zaistniałe w literaturze wątki, motywy, a także osoby. Na przykład wykorzystać na nowo Tomka Sawyera. Albo spór trzech bogiń o to, która jest najpiękniejsza. Albo sytuację, w jaką wplątał się Abraham, gotów oddać na ofiarę syna Izaaka.
Nic z tych pomysłów nie wychodzi. Bo wcześniej były wykorzystane przez innych w sposób optymalny. Eugene przywołuje w pamięci wielkich pisarzy. Zastanawia się, którzy zdobyli sławę i bogactwo, a odeszli w blasku, otoczeni podziwem i uwielbieniem. No i zaczyna po kolei wymieniać: ten nie zdobył bogactwa, inny zwariował, jeszcze inny wpadł w nałogi, jeszcze inny popełnił samobójstwo. Mniejsza o nazwiska. Rzecz w tym, że literatura daje marny i niepewny kawałek chleba, co jakiś autor zacznie świecić sławą, zaraz pojawiają się młodsi, bardziej dynamiczni, przyćmiewający wszystkich naokoło.
Nie, to nie dla mnie. Heller napisał „Portret artysty” przed śmiercią, ale nie zdążył wydać. Opublikowano ją dopiero w jakiś czas po jego zgonie. Wydawca uznał, że to powieść autobiograficzna. Że autor przyznał się do nienasycenia, jakie całe życie trawi pisarza. I dostarcza rozmaitych duchowych cierpień, rodzi frustracje i zawody.
Dobrze, że przeczytałem „Portret artysty”. Dowiedziałem się, że każdy pisarz to albo wariat, albo psychol, że na literaturze nie zbiję kokosów, nie wymyślę nic nowego i narażę się na męki twórcze, z których nic nie wyniknie. Więc zostanę dalej hydraulikiem, krany zawsze się psują, nowe domy wymagają instalacji wodno-kanalizacyjnych, roboty nie zabraknie. A piszę to wszystko po to, żeby innym amatorom twórczości pisarskiej wybić ten pomysł z głowy. Gdyż wymyślić coś nowego jest naprawdę trudno, a może wręcz – po prostu niemożliwe. Więc Heller napisał powieść o pisaniu, a właściwie o niemożności stworzenia czegoś nowego, odkrywczego. Bo już wszystko było.

Joseph Heller „Portret artysty” (Portrait of an artist as an old man), z angielskiego przełożył Andrzej Szulc, Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz, Warszawa 2001.