niedziela, 22 października 2017

Maria Suchecka pisze ze Szwecji

Szwedzka premiera po niemiecku i po włosku


Wiemy,
że do nowej opery należy kierować się na wysoką sylwetkę biurowca, w Göteborgu nazywana ołówkiem, bo taki ma kształt, zatemperowanego, grubego ołówka. W sobotę 21 października miasto wiruje ruchem, szokuje światłami, a kiedy zostawiamy samochód na parkingu, gęsto już zastawionym pojazdami na 25 minut przed spektaklem, nie mamy wątpliwości, w jakim kierunku się udać. Podążamy za paniami w długich toaletach, panami w muszkach i krawatach, i w kilka minut stajemy przed oszklonym wejściem. W środku ludzie mijają służby w eleganckich garniturach, sprawdzające bilety. To określenie kojarzy się z karnecikiem, prostokątna karta z datą, rzędem, numerem wykupionego miejsca, a my, i wszyscy pozostali, trzymamy arkusz papieru gęsto zadrukowany rozmaitymi informacjami o dacie, miejscu, repertuarze, wykonawcach i dopiero zająwszy miejsca na parterze, pod trzema piętrzącymi się balkonami, zwracamy uwagę, że dane nam jest uczestniczyć w spektaklu premierowym. Więc teraz nie dziwi ten tłum i ta gala, a tuż przed nami siedzi para przepięknych lesbijek a ich drobne, czułe gesty i spojrzenia pozwalają rozpoznać ich orientacje. Dalej nie rozwijam tego wątku, gdyż wnuk powiedziałby, że to seksizm, prawdziwy seksizm. I nie powiem, że młode, eleganckie służby w tym przybytku sztuki są z różnych kontynentów i reprezentują różne rasy, bo tenże wnuk zarzucił by mi rasizm. A te śliczne kobiety w służbowych strojach i piękni młodzi mężczyźni są nadzwyczaj uprzejmi, uśmiechnięci i gotowi do pomocy, kiedy po okazaniu biletów trudno zorientować się, jak trafić do właściwego wejścia. Parter wypełniają kioski z płytami, książkami, stoliki, przy których eleganccy widzowie raczą się trunkami i słodyczami lub krążą z czarkami w rękach.
Mamy dobrze rozplanowany czas, swobodnie nie przeciskając się w piętnastym rzędzie zajmujemy 524 i 535 miejsce, a potem wielokrotnie unosimy się, jak następne osoby docierają do swoich krzeseł. Ju
ż orkiestra stroi instrumenty i o osiemnastej unosi się kurtyna. Widzimy mężczyzn w robociarskich strojach, kobiety z podróżnymi kuferkami. Na parterze piętrowego budynku, stanowiącego element scenografii, rozgrywa się dramatyczna scena. Jacyś zbirowie uśmiercają swoją ofiarę.
Oglądamy i słuchamy "Siedem grzechów głównych" Witolda Brechta z muzyk
ą Kurta Weilla. To historia dwóch sióstr z Missisipi, które szukają szczęścia w rożnych miastach USA. Ale szczęścia nie znajdą. Wiadomo, Brecht. Widzimy krwiożerczy kapitalizm, zepsucie, wyzysk. Nie jestem krytykiem muzycznym, aby stwierdzić, jak pięknie te dramaty zostały wyśpiewane, a na planszach pojawiały się nazwy wielkich metropolii, w których zdarzenia się rozgrywają, np. Boston, San Francisco itd. W każdym razie jednoaktowa opera została przyjęta oklaskami wręcz entuzjastycznie.
Wielka widownia pustoszeje. Wnętrze jarzy się wielk
ą ilością świateł nie w kandelabrach, ale punktowo rozsianych, więc unosząc głowę ma się wrażenie, że to jest nieboskłon z gwiazdami. Publiczność rozchodzi się do idealnie czystych lśniących bielą i niklem toalet, inni znów korzystają z barów i sączą drinki, inni wertują program. My wjeżdżamy na trzecią kondygnacje i kiedy boj zjawia się gotów do pomocy przy opustoszałym balkonie, kiedy słyszy odpowiedz, że tylko chcemy spojrzeć z wysokości trzeciego balkonu na wnętrze, zaprasza skinieniem głowy. Mam lęk wysokości, pod nami jest rozjarzona czeluść. Boj pyta, czy przywołać windę, ale my wolimy zejść schodami, mając przed oczami gości, a za plecami szklaną ścianę z widokiem na statki i budynki po jej drugiej stronie.
Zanim wrócimy na widownię, czytamy wielk
ą informację, z której wynika, że i tutaj w Szwecji, sztuka nie obywa się bez wsparcia z zewnątrz. Największym sponsorem opery jest resort kultury i sztuki, a w dalszej kolejności figurują nazwy wspierających firm. A jak dobrze policzyłam, jest kilkanaście takich bogatych gigantów sponsorujących Operę. Oprócz tego gigantycznego, nowoczesnego gmachu spektakle odbywają się również na starej scenie, w starym szacownym budynku.
Orkiestra zajęła miejsce w proscenium, na widowni zapada cisza, znów unosi się kurtyna i widzimy wnętrze mieszczańskiego domu. W
łóżku leży ciężko chory, najpewniej umierający człowiek. Familia zgromadzona, jak się domyślamy w komplecie, posila się przy stole. Niektórzy podchodzą do chorego z gestami współczucia, ale też i zniecierpliwienia.
Widać, że czekają na jego śmierć, nie mogą się doczekać zgonu. Więc zniecierpliwiony familiant podbiega, przytyka umierającemu poduszkę do głowy, co przytomniejsi członkowie rodziny podbiegają do łóżka bynajmniej nie po to, aby ratować chorego, ale by przytrzymać wierzgające nogi i ręce człowieka w przyspieszonej agonii. Tak wygląda libretto trzeciej części operowego tryptyku Giacomo Pucciniego „Gianni Schicchi” z 1918 roku. Poprzednie części to „Płaszcz” i „Siostra Angelika”.
Wielkimi brawami nagrodzona jest aria w wykonaniu Anny Johansson, ale komiczne sceny z udziałem zachłanniej i drapieżnej rodziny, na przykład poszukiwanie testamentu, a potem fałszowanie jego drugiej wersji przyjmowane są gromkim śmiechem. Za nami siedzi grupka Włoszek, te komentują zabawne partie głośnymi, rozbawionym okrzykami. Te dwa operowe spektakle, które powstały w pierwszej połowie ubiegłego stulecia, nic nie tracą na aktualności. Różnice społeczne jak były, tak są, tylko może rozłożone w innej konfiguracji, pazerność, zachłanność, skłonność do przemocy, nienawiść dalej nękają ludzkość. I nie spektakle operowe, ale doniesienia telewizyjne pokazują ostrość dramatów i konfliktów.
Koniec premierowych spektakli, widownia oklaskuje śpiewaków i muzyków, owacja jest długa, kurtyna unosi się trzykrotnie. Nie widzę jednak kosza kwiatów na scenie, z widowni nie padają wiązanki róż, a w kraju jestem przyzwyczajona do takiego nagradzania artystów.
Opuszczamy piękne, super nowoczesne wnętrze nowej Opery w Göteborgu. Zaczyna padać deszcz. Długie kreacje eleganckich pań mokną, więc przyspieszają kroku, by jak najszybciej znaleźć się w samochodach. Nazajutrz spisuję swoje wrażenia, by nie pierzchły, jak ołowiane chmury nad miastem, które każdego dnia ustępują rozpogodzeniu. Dochodzi czternasta, dziś wyjątkowo wciąż pada, widać po to, abym spokojnie dokończyła relacje i wybrała się na codzienny dwugodzinny spacer nad zatoką z szarymi łabędziami.




piątek, 20 października 2017

Anastazja Danilowiczowa- poleca

José Carlos Somoza Ortega -"Tetrameron"


Całkiem jak u Boccaccia


Jose Carlos Somoza to hiszpański pisarz o nieokiełznanej wyobraźni. A wyzwala ona sytuacje niesamowite, pełne grozy. Niekiedy nocą strach wertować strony jego powieści, bo mogą przyśnić się koszmary. Otrzymałam w prezencie „Tetrameron” z ostrzeżeniem od ofiarodawcy, że skóra mi będzie cierpnąć przy lekturze tej powieści. Tytuł od razu skojarzył mi się z „Dekameronem” Boccaccia.
Włoski pisarz sprzed stuleci w swoimi zbiorze opowiadań izoluje grupkę ludzi w jednym miejscu, którego nie mogą opuścić przez dziesięć dni, więc czas odosobnienia wypełniają rozmaitymi opowieściami. Zdarzenia zawarte w książce Somozy rozgrywają się współcześnie. Dzieci wyjeżdżają na wycieczkę. Mają zwiedzić stare opactwo. Kiedy opuszczają autokar, dziewczynka imieniem Soledad odłącza się od grupy, a zaintrygowana tajemniczymi drzwiami, uchyla je samowolnie i tym samym oddała się od reszty uczestników wyprawy. Za drzwiami widzi wiodące w dół schody. Nie może oprzeć się pokusie. Schodzi i trafia na drzwi następne. Przekracza również to wejście i tym sposobem znajduje się w potrzasku. W półmroku pełgają płomyki świec.
Przy owalnym stole miejsca zajmują cztery zagadkowe osoby. Patrzą na dziewczynkę bez cienia życzliwości. Przed nimi stoją kielichy. I po kolei dwie kobiety i dwaj mężczyźni zaczynają snuć opowieści. Jedna traktuje o starym latarniku, który pragnie umrzeć. Uważa, że jego życie się wyczerpało. Co miało się zdarzyć, już zaistniało. Niczego więcej się nie spodziewa. Jego ostatnia wola dotyczy jedynie przeznaczenia starej, pokrytej mchem i muszlami lodzi. Nie powiem, czy latarnik wypełnił swoje postanowienie, powiem tylko, że przydarzyły mu się sytuacje z pograniczy snu, jawy i głębokich wspomnień. W kolejnych opowiadaniach pojawiają się postaci stare i młode, piękne i szpetne, bogate i niezbyt zamożne, wszystkie jednak są w jakiś sposób niesamowite.
Po każdej opowieści narrator prosi dziewczynkę, by skomentowała to, co usłyszała. Dziecko słucha uważnie, tym bardziej, że Soledad sama lubi układać opowiadania. Jej matka nie żyje. Wychowywana przez ojca, swoje trudne przeżycia nakłada na usłyszane historie i komentuje je po swojemu. Jeśli narrator czy narratorka nie są zadowoleni z jej słów, nakazują by zdejmowała po kolei ona rozmaite części garderoby, aż zostaje zupełnie naga. A czytelnik ma wrażenie, jakby dziecko z każdą opowieścią stawało się coraz bardziej dorosłe.
Jedno z opowiadań dotyczy niesamowitego człowieka, który chciał uszczęśliwić ludzkość, olbrzymi majątek przeznaczał na cele charytatywne, a tak w ogóle to usiłował dociec, skąd bierze się zło, co stanowi jego istotę. Nie znalazł odpowiedzi na swoje pytania, a jego los okazał się tragiczny. Zanim to jednak nastąpiło, bogacz idealista w rozmowie z synem powiedział: „Tyranie, wojny, oszustwa, zdrady... Wszystko, co sprawia, że nienawidzimy, niszczymy, zazdrościmy, kradniemy...” No więc to wszystko jest rozmaitą postacią zła, które właściwie przenika wszystko, ale trudno wypreparować zło w czystej postaci.
Warto te książkę wziąć do ręki, doświadczyć silnych emocji, śledzić, jakimi meandrami podąża wyobraźnia pisarza i na koniec dojść do przekonania, że w literaturze wszystko jest dopuszczalne i możliwe.

Jose Carlos Somoza „Tetralmeron”, przełożyła Agnieszka Rurarz, Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza SĄ, Warszawa 2014

piątek, 6 października 2017

9 października 2017 r.

Osiedlowy Dom Kultury w Jeleniej Górze zaprasza na spotkanie

z Joanną Małoszczyk poetką i malarką