Szwedzka premiera po niemiecku i po włosku
Wiemy, że do nowej opery należy kierować się na wysoką sylwetkę biurowca, w Göteborgu nazywana ołówkiem, bo taki ma kształt, zatemperowanego, grubego ołówka. W sobotę 21 października miasto wiruje ruchem, szokuje światłami, a kiedy zostawiamy samochód na parkingu, gęsto już zastawionym pojazdami na 25 minut przed spektaklem, nie mamy wątpliwości, w jakim kierunku się udać. Podążamy za paniami w długich toaletach, panami w muszkach i krawatach, i w kilka minut stajemy przed oszklonym wejściem. W środku ludzie mijają służby w eleganckich garniturach, sprawdzające bilety. To określenie kojarzy się z karnecikiem, prostokątna karta z datą, rzędem, numerem wykupionego miejsca, a my, i wszyscy pozostali, trzymamy arkusz papieru gęsto zadrukowany rozmaitymi informacjami o dacie, miejscu, repertuarze, wykonawcach i dopiero zająwszy miejsca na parterze, pod trzema piętrzącymi się balkonami, zwracamy uwagę, że dane nam jest uczestniczyć w spektaklu premierowym. Więc teraz nie dziwi ten tłum i ta gala, a tuż przed nami siedzi para przepięknych lesbijek a ich drobne, czułe gesty i spojrzenia pozwalają rozpoznać ich orientacje. Dalej nie rozwijam tego wątku, gdyż wnuk powiedziałby, że to seksizm, prawdziwy seksizm. I nie powiem, że młode, eleganckie służby w tym przybytku sztuki są z różnych kontynentów i reprezentują różne rasy, bo tenże wnuk zarzucił by mi rasizm. A te śliczne kobiety w służbowych strojach i piękni młodzi mężczyźni są nadzwyczaj uprzejmi, uśmiechnięci i gotowi do pomocy, kiedy po okazaniu biletów trudno zorientować się, jak trafić do właściwego wejścia. Parter wypełniają kioski z płytami, książkami, stoliki, przy których eleganccy widzowie raczą się trunkami i słodyczami lub krążą z czarkami w rękach.
Mamy dobrze rozplanowany czas, swobodnie nie przeciskając się w piętnastym rzędzie zajmujemy 524 i 535 miejsce, a potem wielokrotnie unosimy się, jak następne osoby docierają do swoich krzeseł. Już orkiestra stroi instrumenty i o osiemnastej unosi się kurtyna. Widzimy mężczyzn w robociarskich strojach, kobiety z podróżnymi kuferkami. Na parterze piętrowego budynku, stanowiącego element scenografii, rozgrywa się dramatyczna scena. Jacyś zbirowie uśmiercają swoją ofiarę.
Oglądamy i słuchamy "Siedem grzechów głównych" Witolda Brechta z muzyką Kurta Weilla. To historia dwóch sióstr z Missisipi, które szukają szczęścia w rożnych miastach USA. Ale szczęścia nie znajdą. Wiadomo, Brecht. Widzimy krwiożerczy kapitalizm, zepsucie, wyzysk. Nie jestem krytykiem muzycznym, aby stwierdzić, jak pięknie te dramaty zostały wyśpiewane, a na planszach pojawiały się nazwy wielkich metropolii, w których zdarzenia się rozgrywają, np. Boston, San Francisco itd. W każdym razie jednoaktowa opera została przyjęta oklaskami wręcz entuzjastycznie.
Wielka widownia pustoszeje. Wnętrze jarzy się wielką ilością świateł nie w kandelabrach, ale punktowo rozsianych, więc unosząc głowę ma się wrażenie, że to jest nieboskłon z gwiazdami. Publiczność rozchodzi się do idealnie czystych lśniących bielą i niklem toalet, inni znów korzystają z barów i sączą drinki, inni wertują program. My wjeżdżamy na trzecią kondygnacje i kiedy boj zjawia się gotów do pomocy przy opustoszałym balkonie, kiedy słyszy odpowiedz, że tylko chcemy spojrzeć z wysokości trzeciego balkonu na wnętrze, zaprasza skinieniem głowy. Mam lęk wysokości, pod nami jest rozjarzona czeluść. Boj pyta, czy przywołać windę, ale my wolimy zejść schodami, mając przed oczami gości, a za plecami szklaną ścianę z widokiem na statki i budynki po jej drugiej stronie.
Zanim wrócimy na widownię, czytamy wielką informację, z której wynika, że i tutaj w Szwecji, sztuka nie obywa się bez wsparcia z zewnątrz. Największym sponsorem opery jest resort kultury i sztuki, a w dalszej kolejności figurują nazwy wspierających firm. A jak dobrze policzyłam, jest kilkanaście takich bogatych gigantów sponsorujących Operę. Oprócz tego gigantycznego, nowoczesnego gmachu spektakle odbywają się również na starej scenie, w starym szacownym budynku.
Orkiestra zajęła miejsce w proscenium, na widowni zapada cisza, znów unosi się kurtyna i widzimy wnętrze mieszczańskiego domu. W łóżku leży ciężko chory, najpewniej umierający człowiek. Familia zgromadzona, jak się domyślamy w komplecie, posila się przy stole. Niektórzy podchodzą do chorego z gestami współczucia, ale też i zniecierpliwienia.
Widać,
że
czekają na jego śmierć,
nie mogą się
doczekać zgonu. Więc
zniecierpliwiony familiant podbiega, przytyka umierającemu poduszkę
do głowy, co przytomniejsi członkowie rodziny podbiegają
do łóżka bynajmniej nie po to,
aby ratować chorego,
ale by przytrzymać wierzgające nogi i ręce człowieka w
przyspieszonej agonii. Tak wygląda
libretto trzeciej części operowego tryptyku Giacomo Pucciniego
„Gianni Schicchi” z 1918 roku. Poprzednie części to „Płaszcz”
i „Siostra Angelika”.
Wielkimi
brawami nagrodzona jest aria w wykonaniu Anny Johansson, ale komiczne
sceny z udziałem zachłanniej i drapieżnej rodziny, na przykład
poszukiwanie testamentu, a potem fałszowanie jego drugiej wersji
przyjmowane są gromkim śmiechem. Za nami siedzi grupka Włoszek, te
komentują zabawne partie głośnymi, rozbawionym okrzykami. Te dwa
operowe spektakle, które powstały w pierwszej połowie ubiegłego
stulecia, nic nie tracą na aktualności. Różnice społeczne jak
były, tak są, tylko może rozłożone w innej konfiguracji,
pazerność, zachłanność, skłonność do przemocy, nienawiść
dalej nękają ludzkość. I nie spektakle operowe, ale doniesienia
telewizyjne pokazują ostrość dramatów i konfliktów.
Koniec premierowych spektakli, widownia oklaskuje śpiewaków i muzyków, owacja jest długa, kurtyna unosi się trzykrotnie. Nie widzę jednak kosza kwiatów na scenie, z widowni nie padają wiązanki róż, a w kraju jestem przyzwyczajona do takiego nagradzania artystów.
Koniec premierowych spektakli, widownia oklaskuje śpiewaków i muzyków, owacja jest długa, kurtyna unosi się trzykrotnie. Nie widzę jednak kosza kwiatów na scenie, z widowni nie padają wiązanki róż, a w kraju jestem przyzwyczajona do takiego nagradzania artystów.
Opuszczamy
piękne,
super nowoczesne wnętrze nowej Opery w Göteborgu. Zaczyna padać
deszcz. Długie kreacje eleganckich pań
mokną, więc
przyspieszają kroku, by jak najszybciej znaleźć się w
samochodach. Nazajutrz spisuję swoje wrażenia, by nie pierzchły,
jak ołowiane chmury nad miastem, które
każdego dnia ustępują rozpogodzeniu. Dochodzi czternasta, dziś
wyjątkowo wciąż pada,
widać
po to, abym
spokojnie dokończyła relacje i wybrała
się na codzienny dwugodzinny spacer nad zatoką
z szarymi łabędziami.