piątek, 20 listopada 2015

Witold Zaręba - Wielkie dzieło


Przyjaciółka niezmiernie oczytana, zorientowana na bieżąco we wszystkich celnych i wartościowych nowościach pewnego dnia, kiedy wszystko się wokół mnie się waliło, że tylko strzelić sobie w łeb, podarowała mi „Niezłomnego” Laury Hillenbrandt. Pod tytułem tej książki widniał dopisek: prawdziwa historia człowieka, który nigdy się nie poddał. Pomyślałem sobie, że ona nie potrafi mnie pocieszyć ani pomóc, więc stosuje kurację książkową, ale ja nie poddam się żadnej manipulacji. I odłożyłem ”Niezłomnego” na cały rok.
Oczywiście trudności, które wówczas wydawały mi się nie do pokonania, już dawno są poza mną, wróciła chęć do życia, a tym samym i chęć, żeby długie jesienne wieczory wypełnić jakąś lekturą. Do biblioteki nie chciało mi się iść, więc zabrałem się za ten prezent. I okazało się, że jest to wspaniała dokumentalna książka, poświęcona wojnie amerykańsko-japońskiej, a jej głównym bohaterem i uczestnikiem tamtych batalii z lat czterdziestych minionego wieku jest olimpijczyk, biegacz o gazelich nogach - Louie Zamperini.
Pochodził z włoskiej rodziny. Był, jak to się mówi, bardzo trudnym chłopcem, a nawet złodziejaszkiem i awanturnikiem, a potem młodzieńcem, w przeciwieństwie do wprost idealnego brata. Zajadle trenował, wyładowując buzującą w nim energię i wnet okazało się, że ma talent, świetnie biega, pokonuje najlepszych – i tym sposobem znalazł się wśród czołówki biegaczy, a w następnej kolejności w amerykańskiej reprezentacji na Igrzyskach Olimpijskich. Odniósł sukces, choć nie taki, o jakim marzył, ale na pewno jego nazwisko pojawiło się na stronach dziennikarskich relacji. Byłby dalej trenował i sięgnął po złoto na następnej olimpiadzie, gdyby nie to, że wybuchła wojna, a on znalazł się w formacji lotniczej.
Walka w powietrzu była zaciekła. Wiele maszyn wodowało. Wiele zostało strąconych. Japońskie myśliwce przecinały niebo i lotem błyskawicy, samobójczo wręcz wbijały się w amerykańskie samoloty. I taki los spotkał również „Greet Hornet” z serii B-24. Jego załoga wystartowała 27 maja 1943 roku, by wziąć udział w akcji poszukiwawczej rozbitków z wcześniej strąconego samolotu. Nie wiedzieli, że im również jest pisany taki sam los. Maszyna runęła do oceanu w rejonie poszukiwań. Na dwie tratwy ratunkowe cudem z otchłani wydobyło się trzech lotników, wśród nich Louie Zamperini.
Zaczął się koszmar: upał w ciągu dnia, dotkliwy chłód nocą. Szybko znikające racje żywnościowe i porcje wody. I wokół rekiny. Kiedy wreszcie pojawił się na niebie samolot, odpalili rakietę i wyrzucili wokół tratw barwiący proszek. Samolot zbliżył się, bo jego załoga dostrzegła sygnały. Zniżył lot i zasypał rozbitków pociskami. Był to japoński myśliwiec. Cudem uniknęli śmierci. Dryfowali dalej. Wyglądali chmur, by nagromadzić deszczówki. Skonstruowali wędki, którymi czasami udało im się złowić ryby, a niekiedy nieruchomieli, by złowić ptaki przysiadające na tratwie. Ich mięso było cuchnące i ohydne, ale jednak podtrzymywało siły wycieńczonych lotników. Kiedy ich oczom ukazał się ląd, nie oznaczał wybawienia. To była wyspa zajęta przez wrogów, a ci wzięli rozbitków do niewoli.
Zmieniały się obozy, miejsca przetrzymywania jeńców, ale wszędzie byli traktowali z niezwykłym okrucieństwem. Wreszcie znaleźli się w obozie, gdzie były olimpijczyk był traktowany z niezwykłym sadyzmem. Wysoki, znakomicie zbudowany, wykształcony strażnik, pochodzący z dobrej, zamożnej rodziny, okazał się psychopatą. Na swoją ofiarę upatrzył właśnie Zampariniego. Katusze, jakie on oraz inni jeńcy przeszli, są nie do opisania. Głód, fizyczne pastwienie się, szczury, insekty, niegojące się rany, brak leków, zero higieny – to wszystko dziesiątkowało jeńców. W USA rodziny zestrzelonych, po których nie było śladu, po przyjętym okresie poszukiwań zostały powiadomione, że ich synowie, bracia, mężowie nie żyją. Tylko najbliżsi Louia, zwłaszcza matka, nie tracili nadziei.
Można sobie wyobrazić, jaką euforyczną radością jeńcy witali amerykańskie bombowce nadlatujące nad Tokio w ostatnim akordzie wojny. Zbliżał się jej koniec. Doczekali się pierwszych zrzutów żywności i napojów. Objadali się do nieprzytomności, ale też – o dziwo – dzielili się z wynędzniałymi japońskimi cywilami.
Olimpijczyk ocalał. Jego ducha nic złamało nic. Wrócił do kraju, zakochał się, ożenił i doczekał powiększenia rodziny. Ale koszmary go nie opuszczały. Topił je w alkoholu. Żonie nie wystarczyło sił, by to wszystko znieść przetrwać, a jednak, w ostateczności miłość okazała się silniejsza. Uwolnienie z traumy w jednej osobie bohater i ofiara znalazł w odzyskanym Bogu. Kiedyś, kiedy nie było grama nadziei na ocalenie, obiecał tej nieodgadnionej Istocie, w którą w gruncie rzeczy nie wierzył, że jeśli ocaleje, wróci do Boga. I kiedy po latach pełnych udręki koszmarnych wspomnień przypomniał sobie tę obietnicę, odmienił swoje życie. A okazało się ono długie. Nim umarł w 85 roku życia, jeszcze zdążył polecieć do Japonii i wybaczyć oprawcom, jeszcze zdążył biec z pochodnią olimpijską na otwarcie Igrzysk. Gdyż Zamperini był niezłomnym mężczyzną. Nie wiem, co mnie jeszcze spotka, ale chciałbym zachować się w obliczu zagrożenia i trudów tak, jak on.

Laura Hillenbrandt, Niezłomny, Opowieść o przetrwaniu, sile ducha i wybawieniu, tłum. Anna Sak, ZNAK, Kraków 2011.