Kalendarz
nie stanął na drodze
Trzeciego dnia przed Bazyliką, pod tęczą.. |
Sama nie wierzyłam, że
dotrę do Rzymu w połowie ósmej dekady życia, by wziąć udział w historycznych
uroczystościach. Może dla innych nie są historyczne, ale dla mnie i pokoleń z
mojego rodu, które mnie poprzedziły i są już po drugiej stronie życia – to było
coś niezwykłego.
Jeśli przetrwałam trudy
pielgrzymowania od 24 kwietnia do 4 maja 2014 roku, to zawdzięczam ten sukces
świetnej organizacji ks. Piotra Smolińskiego ze Świerzawy i firmie Voyager,
która na jego zlecenie podjęła się przygotowania turystycznej logistyki. Zamiast
jednego pilota, podróżowały z nami dwie opiekunki: Agnieszka Walczak oraz
Agnieszka Bijowska. Tym sposobem grupa była zabezpieczona przed rozproszeniem się
w tłumie, jaki był oczekiwany w Wiecznym Mieście. Jedna z pilotek otwierała
nasz marsz, niosąc złotego jak słońce narcyza, druga taki sam znak rozpoznawczy
dzierżyła w ręce, zamykając pochód, a każdy z osobna strzegł jak oka w głowie swojego
„identyfikatora”, dzięki czemu rozpoznawaliśmy się w tłumie. Słuchawki w uszach
i akumulatorki na piersi zapewniały łączność z opiekunką grupy. Jej głos
dosięgał nas na odległość jednego kilometra. Odbieraliśmy pouczenia, gdzie skręcić,
gdzie się zatrzymać, gdzie wysoki stopień, kiedy opuszczamy metro, itd., itp.
Na dodatek każdy z nas został zaopatrzony w notatnik, długopis oraz informację zawierającą
nazwiska i numery telefonów komórkowych pilotek, nazwy miejscowości i hoteli,
gdzie mięliśmy zapewnione noclegi, one zaś miały kompletną listę naszych
telefonów, co okazało się zbawienne, kiedy dwie panie zapatrzyły się na wnętrze
katedry w Sienie i straciły orientację, w którą uliczkę mają się zapuścić, by
trafić na centralny plac miasta.
Pielgrzymka została znakomicie
pomyślana, bo nie trafiliśmy od razu
do Rzymu zalanego powodzią pątników i turystów, tylko przeżyliśmy swego rodzaju
wyciszenie w Ravennie, gdzie w trakcie zwiedzania miasta uczestniczyliśmy we
Mszy św. w jednej z najstarszych romańskich katedr, a następnego dnia mieliśmy
swoje chwile skupienia w Lanciano i Manopello. W Lanciano dane nam było
przebywać w miejscu cudu eucharystycznego, a w Manopello oglądaliśmy z bliska
„Oblicze Boga”, jak nazwał Paul Badde wizerunek Chrystusa utrwalony na bisiorze
w swojej książce pod takim właśnie tytułem. Paul Badde wiele miejsca w tej
dokumentalnej pozycji poświęca technice wykonania malowidła na woalu. Na obecny
stan wiedzy nie można określić sposobu jego wykonania, jak i fenomenu cudu z
Lanciano, gdzie biała hostia przed wiekami zamieniła się w żywą tkankę. Jest w
tych zjawiskach podobna tajemnica, jak w obrazie z Gwadeluppe. Może przyjedzie
czas, kiedy rozum doścignie i tę prawdę, ale na razie człowiek stoi przed
wielką niewiadomą.
Zapowiedzi kanonizacji na włoskich
ulicach.
|
Tablica pamiątkowa.
|
Romańska świątynia w Ravennie.
|
Teatr im. Dantego we Ravennie.
|
Wieniec w dniu 25 kwietnia - w
rocznice upadku włoskiego faszyzmu.
|
Manopello
|
W niedzielę 27 kwietnia
Rzym, miasto otwarte, jak głosił tytuł filmu z lat mojej młodości, jest
zamknięte dla autokarów nadjeżdżających ze wszystkich stron. Pielgrzymi
podążają więc na piechotę do najbliższych stacji metra lub innych środków
komunikacji miejskiej, a częstotliwość ich kursów jest w tym dniu znacznie
nasilona, toteż z każdą godziną do centrum napływa coraz więcej wiernych
wszystkich ras, a rejony, gdzie wystawiono telebimy, już okupowane są przez pielgrzymów
między godziną szósta a siódmą, kiedy my zbliżamy się do serca miasta i
obserwujemy napływ tłumu. Oczywiście nie dostaliśmy się na Plan św. Piotra, ale
zadowoliliśmy się miejscem na Piazza Navona. Na godzinę przed rozpoczęciem Mszy kanonizacyjnej
ekran pokazuje fotogramy ilustrujące fakty z życia Błogosławionych Jana XXIII i
Jana Pawła II. Niebawem słyszymy głos polskiego komentatora, dzięki świetnej
relacji Telewizji Trwam. Modlimy się, włączamy się oklaskami w nurt zdarzeń
uroczystości, machamy biało-czerwonymi sztandarami, a kiedy dochodzi do przekazania
znaku pokoju, rozglądamy się i widzimy, że oprócz nas są tutaj pielgrzymi z
całego świata, czarnoskórzy, skośnoocy, śniadolicy, więc uśmiechamy się,
podajemy dłonie, wymieniamy uściski doświadczając jedności wiary i świadomości,
że zgromadziliśmy się tutaj wspólnie, jako członkowie Kościoła Powszechnego.
Nie mamy czasu wstąpić do kościoła św. Agnieszki, wzniesionego na miejscu jej
męczeńskiej śmierci, zresztą nie przebilibyśmy się przez tłum, nie oglądamy rzeźb,
zaprojektowanych przez Berliniego, bo ruszamy dalej, a czeka nas Msza św. w
kościele Matki Bożej Nieustającej Pomocy, gdzie zaczął się kult tej właśnie
Madonny, do której wierni kierują prośby w trudnych sprawach, zwykle na
środowych nabożeństwach.
Właśnie tego popołudnia
zaczyna się spełniać pewna prawidłowość: kiedy siedzimy w kościele, zwiedzamy
jakieś zamknięte obiekty albo jedziemy autokarem, by dotrzeć do kolejnych celów
pielgrzymki, leje jak z cebra, kiedy wysiadamy – deszcz ustaje, temperatura się
podnosi i świeci słońce. Tylko raz, w Mediolanie, skropiło nas obficie, a ks.
Piotr wstrzymywał ewentualne narzekania przypomnieniem, że to nie wycieczka na
Majorkę albo na Capri, tylko pielgrzymka, z którą jednak powinno się wiązać
jakieś umartwienie. Wracając do głównego wątku powiem tylko, że w poniedziałek
byliśmy na Pl. Św. Piotra na Mszy dziękczynnej blisko ołtarza, a odwracając
się, mieliśmy przed oczami nieprzebrany tłum na Placu i poza nim, gdzie stali
ci, którzy już nie dostali się poza bramki strzegące wejścia. Ta Eucharystia
była i radosna, i podniosła, nasi rodacy z entuzjazmem machali sztandarami, ale
też i pozostałe nacje manifestowały swoją obecność na Placu.
Po tej uroczystości
zwiedzaliśmy Rzym, a trasa obejmowała to wszystko, czego nie sposób pominąć w
Wiecznym Mieście: wielkie bazyliki, Forum Romanum, Colosseum, zachowany w swoim
kształcie z pierwszych wieków rzymski Panteon (teraz chrześcijańska świątynia
Marii od Męczenników), gdzie pochowany jest Rafael Santi i inne osobistości
wpisane w historię Italii, Fontannę di Trevi, Schody Hiszpańskie, a trzeciego
dnia – jedziemy zobaczyć Katakumby. Przemierzając ulice, zatrzymujemy wzrok na
nieruchomych sylwetkach Hindusów, którzy poruszają się, kiedy monety wpadają do
miseczki, zaś kto chce, może do woli fotografować się z Rzymianami udającymi legionistów
z czasów cezarów.
Na Pl. Navona, z narcyzem - to ja.
|
Pątnicy z całego świata.
|
Z fizjologią nie ma żartów. Bezpłatne
toalety w centrum Rzymu.
|
Rzym. Hiszpańskie Schody.
|
Rzym. Fontanna di Trevi.
|
Forum Romanum.
|
Nie ma problemów
fizjologicznych. Darmowe „tojtojki” zapełniają centrum, wciąż rozdawana jest
butelkowana woda w centrum i na parkingach. Dyżurują służby informacyjno-porządkowe,
w oczy rzucają się jaskrawo ubrane ekipy medyczne.
Próbuję pozbierać
myśli. Co odsiać z tego natłoku wrażeń, a co zostawić? Na pewno nie mogę
pominąć Ravenny, gdzie trwają zabytki z pierwszych wieków chrześcijaństwa,
gdzie mieszają się wpływy bizantyjskie, gdzie kończył swoją Boską Komedię
Dante, spoczywający tutaj od 1321 roku. Dante jeszcze niejeden raz pojawi się
na naszej drodze, gdyż każde miasto chce uczcić tego wielkiego poetę, stawiając
mu pomniki. Za miasto rodzinne Dantego uznaje się Florencję, gdzie jego rodzice
zamieszkali, kiedy był małym chłopczykiem. Prowadzeni przez tutejszą
przewodniczkę, idziemy do kościoła parafialnego Dantego, gdyż jego dom się nie
zachował. Tam widzimy zdumiewającą rzecz – koło grobu niespełnionej miłości
Dantego stoi pojemnik pełen listów. To poeci, zakochani, zdradzeni, ofiary
miłości i niespełnionego talentu wrzucają swoje prośby, swoje wiersze, swoje
wyznania. Nie zobaczymy nieistniejącego już domu autora Boskiej Komedii, ale za
to zobaczymy dom Michała Anioła z tablicą upamiętniającą bytowanie genialnego
artysty w tym miejscu. Tworzył tu również Leonardo da Vinci; dostajemy zawrotu
głowy od widoku pałaców, świątyń, baptysterii i pomników.
Siena. Fresk w kaplicy Sanktuarium św.
Katarzyny.
|
Ratusz w Sienie.
|
Florencja. Tu mieszkał Michał Anioł.
|
Florencja. Listy poetów i
zakochanych w kościele parafialnym Dantego.
|
Toskania. Charakterystyczna
architektura sakralna.
|
Znowu wracam do Florencji,
gdzie w długiej, szerokiej kolejce grup staliśmy w oczekiwaniu na wejście do
Galerii Uffizi, a z drugiej strony nieco węższy „ogonek” prowadził do wejścia
turystów indywidualnych. Galeria to jedno z najstarszych i najznakomitszych
muzeów sztuki europejskiej, zbudowane przez Medyceuszy jako obiekt dla urzędów,
ale już w r.1581, po zakończeniu 20 lat trwającej budowy zaczął pełnić funkcję
galerii, w której prezentowano dzieła zgromadzone przez ten ród.
Niecierpliwiliśmy się, bo na biletach
jednoznacznie wskazano, że mamy przekroczyć próg muzeum między godziną 15 min
15 a godz.15 min 30. Nie dało się, ciżba zwiedzających była zbyt wielka, ale na
szczęście minęliśmy bez przeszkód, choć w opóźnionym czasie, bramki,
kontrolujące, czy turyści nie wnoszą czegoś, co mogłoby zaszkodzić zgromadzonym
tutaj dziełom sztuki. Warto było stanąć przed galerią starożytnych rzeźb, przed
dziełami Giotta, Botticellego, Leonarda da Vinci, Michała Anioła, Rafaela,
Cranacha, Tycjana, Rubensa, Rembrandta i innych mistrzów szkoły włoskiej i
flamandzkiej, ale wyznam, że na mnie największe wrażenie zrobiły obrazy
Caravaggia i mała salka, gdzie pomieszczono prace Anonima doby Renesansu, który
cudownie naśladował, jak mi się wydaje, Rafaela, a ponadto zostawił pełne
gwałtownego wyrazu obrazy z sylwetkami koni i jeźdźców w walce czy tez galopie.
Florencja jest
oszałamiająca, wieki się tutaj nawarstwiły, zostawiły wspaniałe zabytki, nie
sposób wszystkie wymienić, powiem tylko, że byliśmy we Florencji w dwóch
ostatnich dniach kwietnia i przed 1 maja na głównym placu przed katedrą
widzieliśmy kostki słomy, na których umościli się turyści. Jak się okazało,
nikt nie zaśnie w noc poprzedzającą Święto Pracy, będą zabawy, koncerty i….wyścigi
w labiryncie zbudowanym za słomy. Nim opuściliśmy miasto nad rzeką Arno, poszliśmy
na Most Złotników. Most jest właściwie rojącą się od turystów ulicą z mnóstwem
sklepików z biżuterią.
Następnego dnia
wpatrywałam się w inne wyroby złotników w wielkiej handlowej galerii w
Mediolanie. Najwięksi dyktatorzy mody mają tutaj swoje salony, a na wystawach
prezentowana jest garderoba, wyroby ze skóry i złoto w cenach, przyprawiających
o zawrót głowy.
Kiedy we Florencji był
wolny czas, wstąpiłam do wielkiej księgarni w samym centrum. Szukałam polskich
nazwisk. Był tylko Ryszard Kapuściński, w dziale klasyka nie widziałam nawet
nazwisk naszych noblistów. Podobne rozczarowanie przeżyłam w Ravennie, gdzie w
programie teatralnego festiwalu nie zapowiadano ani jednej polskiej trupy, choć
widziałam nazwy teatrów rosyjskich.
Nasza pielgrzymka
kończyła się w strugach deszczu (ale tylko do południa) w Mediolanie.
Zwiedziliśmy katedrę Narodzenia św. Marii, uznaną za jedną najwspanialszych w
Europie. Jej budowę rozpoczęto w 1386 roku w miejscu, gdzie stała
chrześcijańska świątynia z czwartego wieku.
Zakończono - w czasach napoleońskich. W krypcie spoczywają relikwie św.
Karola Boromeusza, arcybiskupa Mediolanu, który w roku 1572 wyświęcił ten
kościół. Zmarł 12 lat później w wieku 46 lat.
W katedrze obserwuję
dwa miejsca, gdzie płoną świece wotywne: przed krzyżem z Chrystusem i koło
Matki Bożej z kilkuletnim Jezusem. Pielgrzymując, obserwuję tysiące ludzi
wszystkich ras, widzę ich gorliwość w wierze, widzę, jak wyrażają ufność i
nadzieję, której, jak widać, nie znajdują gdzie indziej. Do Madonny podchodzi
para młodych ludzi. Są urodziwi, elegancko ubrani. Zapałają świece, ona zaczyna
płakać. On tuli ją, głaszcze po włosach, całuje delikatnie w czoło i policzki. Potem
klęka i modli się z twarzą schowaną w dłoniach. Myślę sobie, że albo utracili dziecko
i są w rozpaczy, albo proszą o dar upragnionego rodzicielstwa. Jeszcze zostaję,
by ich również włączyć do moich intencji. Wtedy widzę, jak mężczyzna w
garniturze wprawnymi ruchami robi porządek na świecowym stelażu. Zgarnia
parafinę, niedopalone świece, te zaledwie napoczęte płomieniem przenosi na
zwolnione lichtarzyki. Musi to robić szybko, bo napływają kolejni pielgrzymi i
chcą zapalić swoje wotywne świece. Musi dla nich zrobić miejsce. Mnie to nie
dotyczy, nie mam nadziei wrócić tutaj raz jeszcze. Wiec cieszę się, że
kalendarz jednak nie stanął mi tym razem na drodze do Wiecznego Miasta i grobu
św. Jana Pawła II.
Maria Suchecka