Listopadowy karnawał nad Gota
O
siedemnastej mają zjawić się goście, a pani domu jeszcze krząta
się szykując półmiski z zimnymi przekąskami. Maź ponagla, bo
nie zdąży, a ona patrzy na zegar i mówi, że słońce zajdzie o
piętnastej minut pięćdziesiąt osiem. Jest szybka jak błyskawica,
jeszcze ostatni rzut oka na sery, tartinki, łosiową roladę i inne
smakołyki, a za kwadrans zjawia się nie do poznania w czarnej
sukni, biało-czerwonej peruce opadającej na
oczy, szykownym żakiecie i dalmatańczykiem na ramieniu,
wychylającym się zza długiego boa z piór. Nogi na wysokich
szpilkach niosą ją pospiesznie do wejścia, bo już nadchodzi
pierwsza z zaproszonych osób, czyli Miszka Miki, a w cywilu
przedstawicielka firmy z Meksyku, która akurat uczestniczyła w
wielkiej konferencji z udziałem kilkudziesięciu osób z wszystkich
kontynentów.
Ledwie
Królowa, właścicielka sfory pluszowych dalmatyńczyków uściskała
Myszkę Miki, a już zaczęli zjawiać się następni, a wiec Aladyn,
zła Wiedźma od Alicji w krainie czarów, a potem Słoń, Tygrys,
Szrek i cała czereda rozradowanych przebierańców. Każdy każdemu
rzucał się w objęcia i wszyscy na swój widok zanosili się od
śmiechu. Nikt nie zjawił się z pustą ręką, słodycze, trunki,
wypieki, zupy, gyros z trudem mieściły się na blatach kuchni i
jadalni.
Potem
nastąpiła radosna degustacja, jedna osoba przez drugą przypominała
rozmaite zabawne sytuacje, nie darowano skośnookiemu
przedstawicielowi firmy z Singapuru, który zjawił się bez
wymaganego kostiumu i został ustrojony w kolorową, rozwichrzoną
perukę, która miała w rezerwie pani domu. Na moje szczęście
wśród gości była niedawno awansowana do centrali z Wrocławia
młodziutka, ale bardzo ceniona pani Kasia i ona salwowała mnie,
tłumacząc na bieżąco, co się dało, bo przecież nasza rodaczka
czyli Pani Domu miała obowiązek zajmować się wszystkimi,gośćmi.
W
pewnym momencie Aladyn zaprosił wszystkich do kręgu, każdego
obradował prostokątnymi woreczkami wypełnionymi piaskiem i
poczuliśmy się, jak na zajęciach w przedszkolu, ale to wcale nie
były żarty. Woreczki posłużyły do arcyciekawych ćwiczeń, które
aktywizowały obie półkule mózgu i cały system ruchowy tych
postaci z bajek. Woreczki wirowały w powietrzu, należało je
podrzucać, chwytać w locie oburącz lub na przemian jedną ze
skrzyżowanych rąk, wyrzutem adresować je wybranym osobom z kręgu,
dla zmylenia kierując wzrok w całkiem inną stronę. Było też
mnóstwo innych zadań z użyciem tych woreczków, a każde następne
okazywało się coraz trudniejsze. Jak objaśniła potem Królowa od
dalmatyńczyków, ćwiczenia zestawił współczesny wybitny
neurolog, badający aktywność półkul mózgowych. Może nie tyle
sam zestawił te ćwiczenia, ale zostały one zaproponowane na innych
spotkaniach interdyscyplinarnych przy okazji zajęć z
samodoskonalenia kadry. Wybuchały salwy śmiechu, jak woreczki
padały na podłogę lub ładowały w zupełnie niezamierzonych
miejscach.
Te
tylko na pozór zabawne zajęcia pobudziły krążenie, podniosły
adrenalinę i wzmogły apetyt, więc w samą porę zjawił się
gulasz z kaszą jęczmienną i kiszonymi ogórkami, które wysyła w
świat firma „Rolnik”, a po nim gyros, kiedy zaś wszystko
zostało zjedzone, docenione i obkomplementowane, nastąpiła
degustacja wypieków i trudno było dociec, które są dziełami
autorskimi obecnych pań, a które pochodzą z cukierni, bo wszystkie
były pyszne i apetycznie udekorowane orzechami, świeżymi i
kandyzowanymi owocami, pozostała jedynie niejasność, skąd
pochodzą i jak się nazywają drobne czarne jagódki przykrywające
wyborny krem na kruchym spodzie.
Goście
przekroczyli umiar w piciu i jedzeniu, więc nic dziwnego, że
porwani muzyką ruszyli do tańca, od czasu do czasu wybiegając na
zewnątrz, by odetchnąć świeżym powietrzem i zobaczyć, jak na
niebie, nad pobliskim rezerwatem przyrody jarzy się księżyc w
pełni, a przed wejściem płoną w specjalnych lichtarzykach lampki.
To taki szwedzki, kultywowany od dawna, zwyczaj. To jeden z
największych obszarowo krajów Europy, z wielką ilością lasów i
jezior, a stosunkowo niewielka ilością ludności.
Przez
wieki bywało tak, że jeśli ktoś spodziewał się gości, ustawiał
płonące pochodnie, by przybysze nie błądzili w lesie, a sąsiedzi
otrzymywali komunikat o tej wizycie i ewentualnie dołączali się do
gości.
Mam
ochotę zakończyć tak, jak powinno się finalizować prawdziwą
bajkę, że ja też tam byłam, miód i wino piłam, ale dla
ścisłości warto sprostować, że piłam najlepszą na świecie
cytrynówkę, powołaną na użytek przez parę jeleniogórzan,
imieniem Danuta i Sławomir. A na tańce trzeba mieć młode nogi,
więc do końca karnawałowej nocy w listopadzie nad Gota nie
dotrwałam, a w swoim pokoju nadsłuchując odgłosów zza ściany
myślałam o tych młodych ludziach, najlepszych z najlepszych,
którzy wytrwałą nauką a także jeszcze bardziej wytrwałą pracą
i dyscypliną zasłużyli, by cieszyć się tym, co osiągnęli. I na
tych kilka godzin wytchnienia przenieśli się, jak radosne dzieci,
do innej bajki. I dziwiłam się, że potrafią eksplodować cudownym
humorem, a nikogo nie ma pijanego, co przypomniało mi o własnej
młodości, kiedy to zabawy i spotkania towarzyskie oceniano tym
lepiej, im więcej butelek zostało opróżnionych. Nazajutrz
zwierzam się uwieszona telefonu komórkowego, jak pięknie potrafią
bawić się młodzi, wykształceni, dobrze sytuowani ludzie z kulturą
i fantazją, a Przyjaciółka odpowiada, że i u nas w Polsce
zmieniły się obyczaje i ostre chlanie już nie jest w dobrym
guście. I coś w tym musi być, skoro po ostatnich moich imieninach
została ledwie napoczęta dobra wódka. Posłużyła mi do
wytworzenia nalewki z igieł sosny od działkowego sąsiada i kwiatów
mniszka, który zdobił mój niewykoszony w porę trawnik o ogrodzie
działkowym o nazwie Krokus.