sobota, 1 grudnia 2018

Teresa Jurczyk

Listopadowy karnawał nad Gota


O siedemnastej mają zjawić się goście, a pani domu jeszcze krząta się szykując półmiski z zimnymi przekąskami. Maź ponagla, bo nie zdąży, a ona patrzy na zegar i mówi, że słońce zajdzie o piętnastej minut pięćdziesiąt osiem. Jest szybka jak błyskawica, jeszcze ostatni rzut oka na sery, tartinki, łosiową roladę i inne smakołyki, a za kwadrans zjawia się nie do poznania w czarnej sukni, biało-czerwonej peruce opadającej na oczy, szykownym żakiecie i dalmatańczykiem na ramieniu, wychylającym się zza długiego boa z piór. Nogi na wysokich szpilkach niosą ją pospiesznie do wejścia, bo już nadchodzi pierwsza z zaproszonych osób, czyli Miszka Miki, a w cywilu przedstawicielka firmy z Meksyku, która akurat uczestniczyła w wielkiej konferencji z udziałem kilkudziesięciu osób z wszystkich kontynentów.
Ledwie Królowa, właścicielka sfory pluszowych dalmatyńczyków uściskała Myszkę Miki, a już zaczęli zjawiać się następni, a wiec Aladyn, zła Wiedźma od Alicji w krainie czarów, a potem Słoń, Tygrys, Szrek i cała czereda rozradowanych przebierańców. Każdy każdemu rzucał się w objęcia i wszyscy na swój widok zanosili się od śmiechu. Nikt nie zjawił się z pustą ręką, słodycze, trunki, wypieki, zupy, gyros z trudem mieściły się na blatach kuchni i jadalni.
Potem nastąpiła radosna degustacja, jedna osoba przez drugą przypominała rozmaite zabawne sytuacje, nie darowano skośnookiemu przedstawicielowi firmy z Singapuru, który zjawił się bez wymaganego kostiumu i został ustrojony w kolorową, rozwichrzoną perukę, która miała w rezerwie pani domu. Na moje szczęście wśród gości była niedawno awansowana do centrali z Wrocławia młodziutka, ale bardzo ceniona pani Kasia i ona salwowała mnie, tłumacząc na bieżąco, co się dało, bo przecież nasza rodaczka czyli Pani Domu miała obowiązek zajmować się wszystkimi,gośćmi.
W pewnym momencie Aladyn zaprosił wszystkich do kręgu, każdego obradował prostokątnymi woreczkami wypełnionymi piaskiem i poczuliśmy się, jak na zajęciach w przedszkolu, ale to wcale nie były żarty. Woreczki posłużyły do arcyciekawych ćwiczeń, które aktywizowały obie półkule mózgu i cały system ruchowy tych postaci z bajek. Woreczki wirowały w powietrzu, należało je podrzucać, chwytać w locie oburącz lub na przemian jedną ze skrzyżowanych rąk, wyrzutem adresować je wybranym osobom z kręgu, dla zmylenia kierując wzrok w całkiem inną stronę. Było też mnóstwo innych zadań z użyciem tych woreczków, a każde następne okazywało się coraz trudniejsze. Jak objaśniła potem Królowa od dalmatyńczyków, ćwiczenia zestawił współczesny wybitny neurolog, badający aktywność półkul mózgowych. Może nie tyle sam zestawił te ćwiczenia, ale zostały one zaproponowane na innych spotkaniach interdyscyplinarnych przy okazji zajęć z samodoskonalenia kadry. Wybuchały salwy śmiechu, jak woreczki padały na podłogę lub ładowały w zupełnie niezamierzonych miejscach.
Te tylko na pozór zabawne zajęcia pobudziły krążenie, podniosły adrenalinę i wzmogły apetyt, więc w samą porę zjawił się gulasz z kaszą jęczmienną i kiszonymi ogórkami, które wysyła w świat firma „Rolnik”, a po nim gyros, kiedy zaś wszystko zostało zjedzone, docenione i obkomplementowane, nastąpiła degustacja wypieków i trudno było dociec, które są dziełami autorskimi obecnych pań, a które pochodzą z cukierni, bo wszystkie były pyszne i apetycznie udekorowane orzechami, świeżymi i kandyzowanymi owocami, pozostała jedynie niejasność, skąd pochodzą i jak się nazywają drobne czarne jagódki przykrywające wyborny krem na kruchym spodzie.
Goście przekroczyli umiar w piciu i jedzeniu, więc nic dziwnego, że porwani muzyką ruszyli do tańca, od czasu do czasu wybiegając na zewnątrz, by odetchnąć świeżym powietrzem i zobaczyć, jak na niebie, nad pobliskim rezerwatem przyrody jarzy się księżyc w pełni, a przed wejściem płoną w specjalnych lichtarzykach lampki. To taki szwedzki, kultywowany od dawna, zwyczaj. To jeden z największych obszarowo krajów Europy, z wielką ilością lasów i jezior, a stosunkowo niewielka ilością ludności.
Przez wieki bywało tak, że jeśli ktoś spodziewał się gości, ustawiał płonące pochodnie, by przybysze nie błądzili w lesie, a sąsiedzi otrzymywali komunikat o tej wizycie i ewentualnie dołączali się do gości.
Mam ochotę zakończyć tak, jak powinno się finalizować prawdziwą bajkę, że ja też tam byłam, miód i wino piłam, ale dla ścisłości warto sprostować, że piłam najlepszą na świecie cytrynówkę, powołaną na użytek przez parę jeleniogórzan, imieniem Danuta i Sławomir. A na tańce trzeba mieć młode nogi, więc do końca karnawałowej nocy w listopadzie nad Gota nie dotrwałam, a w swoim pokoju nadsłuchując odgłosów zza ściany myślałam o tych młodych ludziach, najlepszych z najlepszych, którzy wytrwałą nauką a także jeszcze bardziej wytrwałą pracą i dyscypliną zasłużyli, by cieszyć się tym, co osiągnęli. I na tych kilka godzin wytchnienia przenieśli się, jak radosne dzieci, do innej bajki. I dziwiłam się, że potrafią eksplodować cudownym humorem, a nikogo nie ma pijanego, co przypomniało mi o własnej młodości, kiedy to zabawy i spotkania towarzyskie oceniano tym lepiej, im więcej butelek zostało opróżnionych. Nazajutrz zwierzam się uwieszona telefonu komórkowego, jak pięknie potrafią bawić się młodzi, wykształceni, dobrze sytuowani ludzie z kulturą i fantazją, a Przyjaciółka odpowiada, że i u nas w Polsce zmieniły się obyczaje i ostre chlanie już nie jest w dobrym guście. I coś w tym musi być, skoro po ostatnich moich imieninach została ledwie napoczęta dobra wódka. Posłużyła mi do wytworzenia nalewki z igieł sosny od działkowego sąsiada i kwiatów mniszka, który zdobił mój niewykoszony w porę trawnik o ogrodzie działkowym o nazwie Krokus.