Przyjaciółka
niezmiernie oczytana, zorientowana na bieżąco we wszystkich celnych
i wartościowych nowościach pewnego dnia, kiedy wszystko się wokół
mnie się waliło, że tylko strzelić sobie w łeb, podarowała mi
„Niezłomnego” Laury Hillenbrandt. Pod tytułem tej książki
widniał dopisek: prawdziwa historia człowieka, który nigdy się
nie poddał. Pomyślałem sobie, że ona nie potrafi mnie pocieszyć
ani pomóc, więc stosuje kurację książkową, ale ja nie poddam
się żadnej manipulacji. I odłożyłem ”Niezłomnego” na cały
rok.
Oczywiście
trudności, które wówczas wydawały mi się nie do pokonania, już
dawno są poza mną, wróciła chęć do życia, a tym samym i chęć,
żeby długie jesienne wieczory wypełnić jakąś lekturą. Do
biblioteki nie chciało mi się iść, więc zabrałem się za ten
prezent. I okazało się, że jest to wspaniała dokumentalna
książka, poświęcona wojnie amerykańsko-japońskiej, a jej
głównym bohaterem i uczestnikiem tamtych batalii z lat
czterdziestych minionego wieku jest olimpijczyk, biegacz o gazelich
nogach - Louie Zamperini.
Pochodził
z włoskiej rodziny. Był, jak to się mówi, bardzo trudnym
chłopcem, a nawet złodziejaszkiem i awanturnikiem, a potem
młodzieńcem, w przeciwieństwie do wprost idealnego brata. Zajadle
trenował, wyładowując buzującą w nim energię i wnet okazało
się, że ma talent, świetnie biega, pokonuje najlepszych – i tym
sposobem znalazł się wśród czołówki biegaczy, a w następnej
kolejności w amerykańskiej reprezentacji na Igrzyskach
Olimpijskich. Odniósł sukces, choć nie taki, o jakim marzył, ale
na pewno jego nazwisko pojawiło się na stronach dziennikarskich
relacji. Byłby dalej trenował i sięgnął po złoto na następnej
olimpiadzie, gdyby nie to, że wybuchła wojna, a on znalazł się w
formacji lotniczej.
Walka
w powietrzu była zaciekła. Wiele maszyn wodowało. Wiele zostało
strąconych. Japońskie myśliwce przecinały niebo i lotem
błyskawicy, samobójczo wręcz wbijały się w amerykańskie
samoloty. I taki los spotkał również „Greet Hornet” z serii
B-24. Jego załoga wystartowała 27 maja 1943 roku, by wziąć udział
w akcji poszukiwawczej rozbitków z wcześniej strąconego samolotu.
Nie wiedzieli, że im również jest pisany taki sam los. Maszyna
runęła do oceanu w rejonie poszukiwań. Na dwie tratwy ratunkowe
cudem z otchłani wydobyło się trzech lotników, wśród nich
Louie Zamperini.
Zaczął
się koszmar: upał w ciągu dnia, dotkliwy chłód nocą. Szybko
znikające racje żywnościowe i porcje wody. I wokół rekiny. Kiedy
wreszcie pojawił się na niebie samolot, odpalili rakietę i
wyrzucili wokół tratw barwiący proszek. Samolot zbliżył się, bo
jego załoga dostrzegła sygnały. Zniżył lot i zasypał rozbitków
pociskami. Był to japoński myśliwiec. Cudem uniknęli śmierci.
Dryfowali dalej. Wyglądali chmur, by nagromadzić deszczówki.
Skonstruowali wędki, którymi czasami udało im się złowić ryby,
a niekiedy nieruchomieli, by złowić ptaki przysiadające na
tratwie. Ich mięso było cuchnące i ohydne, ale jednak
podtrzymywało siły wycieńczonych lotników. Kiedy ich oczom
ukazał się ląd, nie oznaczał wybawienia. To była wyspa zajęta
przez wrogów, a ci wzięli rozbitków do niewoli.
Zmieniały
się obozy, miejsca przetrzymywania jeńców, ale wszędzie byli
traktowali z niezwykłym okrucieństwem. Wreszcie znaleźli się w
obozie, gdzie były olimpijczyk był traktowany z niezwykłym
sadyzmem. Wysoki, znakomicie zbudowany, wykształcony strażnik,
pochodzący z dobrej, zamożnej rodziny, okazał się psychopatą. Na
swoją ofiarę upatrzył właśnie Zampariniego. Katusze, jakie on
oraz inni jeńcy przeszli, są nie do opisania. Głód, fizyczne
pastwienie się, szczury, insekty, niegojące się rany, brak leków,
zero higieny – to wszystko dziesiątkowało jeńców. W USA
rodziny zestrzelonych, po których nie było śladu, po przyjętym
okresie poszukiwań zostały powiadomione, że ich synowie, bracia,
mężowie nie żyją. Tylko najbliżsi Louia, zwłaszcza matka, nie
tracili nadziei.
Można
sobie wyobrazić, jaką euforyczną radością jeńcy witali
amerykańskie bombowce nadlatujące nad Tokio w ostatnim akordzie
wojny. Zbliżał się jej koniec. Doczekali się pierwszych zrzutów
żywności i napojów. Objadali się do nieprzytomności, ale też –
o dziwo – dzielili się z wynędzniałymi japońskimi cywilami.
Olimpijczyk
ocalał. Jego ducha nic złamało nic. Wrócił do kraju, zakochał
się, ożenił i doczekał powiększenia rodziny. Ale koszmary go nie
opuszczały. Topił je w alkoholu. Żonie nie wystarczyło sił, by
to wszystko znieść przetrwać, a jednak, w ostateczności miłość
okazała się silniejsza. Uwolnienie z traumy w jednej osobie bohater
i ofiara znalazł w odzyskanym Bogu. Kiedyś, kiedy nie było grama
nadziei na ocalenie, obiecał tej nieodgadnionej Istocie, w którą w
gruncie rzeczy nie wierzył, że jeśli ocaleje, wróci do Boga. I
kiedy po latach pełnych udręki koszmarnych wspomnień przypomniał
sobie tę obietnicę, odmienił swoje życie. A okazało się ono
długie. Nim umarł w 85 roku życia, jeszcze zdążył polecieć do
Japonii i wybaczyć oprawcom, jeszcze zdążył biec z pochodnią
olimpijską na otwarcie Igrzysk. Gdyż Zamperini był niezłomnym
mężczyzną. Nie wiem, co mnie jeszcze spotka, ale chciałbym
zachować się w obliczu zagrożenia i trudów tak, jak on.
Laura
Hillenbrandt, Niezłomny, Opowieść o przetrwaniu, sile ducha i
wybawieniu, tłum. Anna Sak, ZNAK, Kraków 2011.