Jeden trup i trzy narracje
Kiedy zastanawiałam się nad tytułem, rozważałam w
myśli, co lepiej zabrzmi trup czy nieboszczyk. I kiedy zaczęłam
zastanawiać się nad niuansami znaczeniowymi tych obu wyrazów
doszłam do przekonania, że nieboszczyk brzmi jakoś godniej,
dotyczy kogoś, kto odszedł, bo zabrała go naturalna śmierć z
powodu choroby lub starości, zaś trup kojarzy mi się z denatem, ze
śmiercią zadaną, jak to się mówi w organach ścigania, z
udziałem osób trzecich. Otóż w powieści, którą pragnę
zarekomendować, na pierwszym planie jest wisielec. Lekarz, bo był
lekarzem, choć nikt nigdy nie widział dokumentu potwierdzającego
zdobycie tego zawodu, popełnił samobójstwo, choć prawda jest
taka, że z wyjątkiem czterech osób wszyscy mieszkańcy
kolumbijskiego miasteczka chętnie by go otruli lub zadusił własnymi
rękami.
Dlaczego tak się stało, dlaczego lekarza ta
społeczność znienawidziła, czytelnik dowiaduje się z trzech
płaszczyzn narracji, które snują trzy osoby: biorący w obronę
nieboszczyka pułkownik, zmuszona do udziału w pochówku jego córka
Izabela i niespełna dziesięcioletni wnuk. O zięciu nie ma tutaj
mowy. Zięć poślubił córkę pułkownika, spłodził jej syna i
oddalił się na krótko w interesach dziewięć lat temu.
Zapowiedział żonie i teściowi oddalenie na krótko, ale do
ostatniej strony powieści już nie ma ani słowa o jego powrocie.
Dzięki temu, że snujący opowieści o zaszłych zdarzeniach są w
różnym wieku, czytelnik wyobraźnią może sięgać do zdarzeń z
końca dziewiętnastego wieku po dwie dekady wieku następnego, który
dla nas jest już czasem minionym. Rzecz dzieje się w kolumbijskim
miasteczku, zasiedlonym przez szarańcze czyli ludzi, którzy po
rozmaitych wirach historii znaleźli się tutaj, czyli w Macondo.
Zjawili się ubodzy, wynędzniali, przywlekli swoje nawyki, swoje
paskudne charaktery i zaczęli budować społeczność, która
wzmocniła się wraz z nastaniem tutaj korporacji bananowej. Do tej
chwili lekarz, którego czytelnik poznaje w charakterze denata, był
jedynym doktorem w tej mieścinie, ale ci od bananów sprowadzili
lekarzy i z tą chwilą stracił pacjentów, ale zachował zarobione,
rzucane byle jak do szuflady pieniądze, z których potem zrobi
sensowny uczynek. A jaki to był użytek, to czytelnik sam się
dowie, czytając karty tej niezwykłej, jak cała proza, powieści
Marqueza. Powieść została wydana dwadzieścia lat przed
przyznaniem Pisarzowi Nagrody Nobla oraz przed tak wspaniałymi
dziełami, jak „Sto lat samotności” i „Miłość w czasach
zarazy”, ale pochłaniając strony tej książki już wtedy można
było mniemać, że autor wiele jeszcze dokona.
W powieści mamy ostre rysunki postaci, napięte
zdarzenia, niewyjaśnione do końca tajemnice, ale co dziwne,
czytelnik nie odkłada książki z niedosytem. Nie mając za złe
autorowi tych niedopowiedzeń, jakie w powieści są zawarte.
Warto sięgnąć po tę książkę, pokonując czas i przestrzeń. Doświadczyć duszącej woni jaśminów i rozmarynów, gęstości gorącego powietrza, spojrzeć na galerie osobliwych postaci, których mimo upływu stulecia i wokół nas nie brakuje, wystarczy tylko uważnie popatrzeć.
Warto sięgnąć po tę książkę, pokonując czas i przestrzeń. Doświadczyć duszącej woni jaśminów i rozmarynów, gęstości gorącego powietrza, spojrzeć na galerie osobliwych postaci, których mimo upływu stulecia i wokół nas nie brakuje, wystarczy tylko uważnie popatrzeć.
X
Gabriel Garcia Marqueza „Szarańcza”, przełożył Carlos Marrodana Casas, Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza SA, Warszawa 1997.