środa, 7 marca 2018

Maria Suchecka

Jeden trup i trzy narracje


 
Kiedy zastanawiałam się nad tytułem, rozważałam w myśli, co lepiej zabrzmi trup czy nieboszczyk. I kiedy zaczęłam zastanawiać się nad niuansami znaczeniowymi tych obu wyrazów doszłam do przekonania, że nieboszczyk brzmi jakoś godniej, dotyczy kogoś, kto odszedł, bo zabrała go naturalna śmierć z powodu choroby lub starości, zaś trup kojarzy mi się z denatem, ze śmiercią zadaną, jak to się mówi w organach ścigania, z udziałem osób trzecich. Otóż w powieści, którą pragnę zarekomendować, na pierwszym planie jest wisielec. Lekarz, bo był lekarzem, choć nikt nigdy nie widział dokumentu potwierdzającego zdobycie tego zawodu, popełnił samobójstwo, choć prawda jest taka, że z wyjątkiem czterech osób wszyscy mieszkańcy kolumbijskiego miasteczka chętnie by go otruli lub zadusił własnymi rękami.
Dlaczego tak się stało, dlaczego lekarza ta społeczność znienawidziła, czytelnik dowiaduje się z trzech płaszczyzn narracji, które snują trzy osoby: biorący w obronę nieboszczyka pułkownik, zmuszona do udziału w pochówku jego córka Izabela i niespełna dziesięcioletni wnuk. O zięciu nie ma tutaj mowy. Zięć poślubił córkę pułkownika, spłodził jej syna i oddalił się na krótko w interesach dziewięć lat temu. Zapowiedział żonie i teściowi oddalenie na krótko, ale do ostatniej strony powieści już nie ma ani słowa o jego powrocie. Dzięki temu, że snujący opowieści o zaszłych zdarzeniach są w różnym wieku, czytelnik wyobraźnią może sięgać do zdarzeń z końca dziewiętnastego wieku po dwie dekady wieku następnego, który dla nas jest już czasem minionym. Rzecz dzieje się w kolumbijskim miasteczku, zasiedlonym przez szarańcze czyli ludzi, którzy po rozmaitych wirach historii znaleźli się tutaj, czyli w Macondo. Zjawili się ubodzy, wynędzniali, przywlekli swoje nawyki, swoje paskudne charaktery i zaczęli budować społeczność, która wzmocniła się wraz z nastaniem tutaj korporacji bananowej. Do tej chwili lekarz, którego czytelnik poznaje w charakterze denata, był jedynym doktorem w tej mieścinie, ale ci od bananów sprowadzili lekarzy i z tą chwilą stracił pacjentów, ale zachował zarobione, rzucane byle jak do szuflady pieniądze, z których potem zrobi sensowny uczynek. A jaki to był użytek, to czytelnik sam się dowie, czytając karty tej niezwykłej, jak cała proza, powieści Marqueza. Powieść została wydana dwadzieścia lat przed przyznaniem Pisarzowi Nagrody Nobla oraz przed tak wspaniałymi dziełami, jak „Sto lat samotności” i „Miłość w czasach zarazy”, ale pochłaniając strony tej książki już wtedy można było mniemać, że autor wiele jeszcze dokona.
W powieści mamy ostre rysunki postaci, napięte zdarzenia, niewyjaśnione do końca tajemnice, ale co dziwne, czytelnik nie odkłada książki z niedosytem. Nie mając za złe autorowi tych niedopowiedzeń, jakie w powieści są zawarte.
Warto sięgnąć po tę książkę, pokonując czas i przestrzeń. Doświadczyć duszącej woni jaśminów i rozmarynów, gęstości gorącego powietrza, spojrzeć na galerie osobliwych postaci, których mimo upływu stulecia i wokół nas nie brakuje, wystarczy tylko uważnie popatrzeć.

X
Gabriel Garcia Marqueza „Szarańcza”, przełożył
Carlos Marrodana Casas, Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza SA, Warszawa 1997.