Lata sześćdziesiąte,
Wietnam, wojna. Młodzi Amerykanie lecą na front. Murzyni, biali,
Eurozjaci, metysi, wszyscy, których obowiązuje służba wojskowa.
Lecą, bo muszą. Ale Michael Herr nie musi, ale chce. Jest
dziennikarzem, reporterem. Taki wykonuje zawód, że chce i musi być
tam, gdzie dzieje się coś ważnego. A w Wietnamie dzieje się nie
tylko coś historycznie ważnego, ale też ważnego z puntu widzenia
doświadczenia ludzkiego gatunku. Tam leje się krew i sieje się
gniew oraz nienawiść.
Korespondentów można
podzielić na kilka grup. Jedni tu przylecieli, bo skierowały ich
żądne świeżych newsów agencje, redakcje, szefowie. Inni, jak
Herr, z poczucia dziennikarskiego obowiązku, z poczucia misji do
spełnienia, inni zaś, jak hieny, szukają krwi i mocnych wrażeń.
No i oczywiście znajda się w tej grupie ludzie żądni mocnej
męskiej przygody. Leniwi będę relacjonować to, co przygotuje dla
nich prasowy sztab w Sajgonie czy w innym miejscu wolnym od nalotów.
Ale są i tacy, jak Herr, którzy pragną dotknąć wojny własną
ręką, o ile tak można powiedzieć, zobaczyć na własne oczy,
usłyszeć na własne uszy, poczuć w nozdrzach zapach krwi, potu,
smarów, zgnilizny, prochu i tego wszystkiego, co lęgnie się w
dżungli, w bezpośrednim starciu, co widać z helikopterów i
noktowizjerów, czyli wszystko w realu, nic za czyimś skłamanym
pośrednictwem. Bo jak Herr podkreśla niejednokrotnie, oficjalne
komunikaty, hurra optymistyczne, przekłamywały rzeczywiste fakty,
by eksponować wytrwałość, męstwo i heroizm marinez, powietrznej
kawalerii, piechoty i wszystkich innych formacji, a liczba ofiar
zawsze była zaniżona lub eufemistycznie nie podawana wprost, ale
okrągłymi, "wylizanymi" komunikatami:straty niewielkie,
mniejsze niż u przeciwnej strony itd. Tymczasem trup kładł się
gęsto, odniesione rany były okrutne, a prawda przedstawiała się
tak, jak Herr pisze na 67 stronie:" Wszyscy tam chcieli po
prostu przeżyć, to był kryzys egzystencjalny, w okopach naprawdę
nie było ateistów. Nawet gorzka wypaczona wiara jest lepsza niż
żadna, podczas ciężkiego ostrzału Con Thien słyszałem o jednym
czarnym marine, który powiedział: Nie martw się, dzieciak, już
Bóg coś wymyśli" (str.67).
Ale to nie Bóg, ale człowiek
urodził nienawiść, gniew, pogardę, zawiść i inne takie mroczne
zakamarki duszy. Dla tych młodych mężczyzn najgorsza jednak była
obawa, że kiedy zostaną ranni, utracą to, co stanowi o ich
męskości.
A prawda była taka, jak pisze
w innym miejscu, że "Mogłeś zginąć od kuli, miny, granatu,
rakiety, pocisku moździerzowego, snajperskiej kuli albo od
eksplozji, (...) tak że pozostałości trzeba było zabrać do
pałatki i zanieść do Ewidencji Grobów". Wśród żołnierzy
zdarzali się czystej wody kryminaliści, ale dla tych zabijanie było
największą przyjemnością, bo mord wsadził ich do kryminału, a
tutaj mogli uprawiać mord usankcjonowany i jeszcze dostać za to
medal, oczywiście jak przeżyli.
Ciekawy był stosunek
żołnierzy do korespondentów wojennych. Pogardzali nimi, uznawali
za słabeuszy, ale kiedy poznawali bliżej tych najlepszych, na
przykład jak włączali się do ataku lub obrony czy też rzucali
się do pomocy przy ratowaniu ofiar, wtedy stawali się dla nich jak
bracia, kumplowali się z reporterami i dzielili ostatnią puszką
przydziałowego prowiantu lub ostatnim skrętem. Gdyż jaranie było
tutaj na porządku dziennym, inaczej można było zwariować no i
niejednemu odbiła szajba. Herr posługuje się dosadnym językiem,
językiem ulicy, slamsów, słownikiem ostrych emocji i
niekontrolowanych reakcji. Roi się w tej książce od wulgaryzmów,
nic tu nie jest wykropkowane, bo czyż można wykropkować fragmenty
życia i sytuacje grożące śmiercią? Tam obowiązywała zasada:
odszukać i zniszczyć. Oczywiście wroga.
Ale sztabowcy mizdrzyli się
do korespondentów wojennych. Nawet najmarniejszy dziennikarzyna,
pisze Herr,"...miał nad nimi władzę, (...) budziła ona lęk
sztabowców, drżących o posady, a u szeregowców podcinała
instynktowną wiarę w przetrwanie (...) Sam fakt, że wybraliśmy
właśnie ich, zdawał się przepowiadać najgorszą jatkę, bo oni
wszyscy byli przekonani, że korespondenci wojenni nie marnują
czasu.(str.223).
No i w tym miejscu nasuwa się
refleksja, że i w czasach pokoju media zwykło się nazywać czwartą
władzą. Dziennikarze mogą wylansować, ale mogą też zniszczyć.
I dlatego nieraz można zaobserwować merdanie tych czy owych wobec
reporterów. Co zresztą deprawuje i samych dziennikarzy, którzy,
bywa, czują się i wszechwiedzący, i wszechmocni. Ale to tak na
marginesie.
W innym miejscu, na str. 264
autor pisze: "Mówiono o nas amatorzy wrażeń, łowcy ran,
czciciele chojraków, śmierciojady, wojnoluby, moczymordy, ćpuny,
zmory, cioty z szafy, komuchy, wywrotowcy, nawet nie pamiętam
wszystkich wyzwisk".
Tak sobie myślę, że każdy
dziennikarz albo adept tego fachu na odpowiednim kierunku kształcenia
koniecznie powinien przeczytać "Depesze". Jego autor z
doświadczeniem korespondenta wojennego po latach został
współscenarzystą filmu "Czas apokalipsy".
Michael Herr "Depesze",
przekład Krzysztof Majer,Wydawnictwo Karakter, Kraków 216.