poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Niezwykła - opowiadanie Wiktor Kruszek


Mieszkał po sąsiedzku. Podglądał dziewczynkę z jasnymi warkoczami. Chodzili do jednej klasy. Czasami rzucał w jej stronę pestkami dyni albo słonecznika, ale nie zauważała tego. Była jakby nieobecna. Jej spojrzenie wędrowało przez szkolne szyby gdzieś daleko, w stronę obłoków, lasu, kosodrzewiny i najwyższego szczytu górskiego pasma. Nie wyrywała się do odpowiedzi niepytana, nie chełpiła się nowym długopisem, sukienką, koralikami. Czasami biegnąc korytarzem wpadał na nią niby niechcąco, a ona uśmiechała się i nie miała nikomu niczego za złe.
Poszedł do tego samego liceum, co ona. Nie znosił regularnie organizowanych koncertów z muzyką poważną, ale chodził na nie wytrwale, gdyż chciał być tam, gdzie ona. Teraz nie miała warkoczyków, teraz włosy spływały jej, jak rusałkom na bajkowych ilustracjach, na ramiona. Aż któregoś razu, nie pamięta z jakiej okazji, miała odbyć się w liceum akademia. Serce mu stanęło, kiedy dziewczyna prowadząca konferansjerkę zapowiedziała, że teraz zaśpiewa Ilona. JEGO Ilona!!! Jej śpiew urzekał, aula wypełniła się subtelną wibracją, rozbrykane i trudne do ujarzmienia licealne audytorium znieruchomiało, nagle zrobiło się magicznie, jakby wszyscy odpłynęli do innej bajki, jakby znaleźli się w kadrze muzycznego filmu, jakby nad estradą zaczęły wirować elfy i duszki, zwabione z gór, a w promieniach słońca wpadających przez wielkie szyby, obrzeżone witrażową mozaiką, zamigotały fruwające pstrągi. Tylko brakowało, by zjawiły się nimfy i zaczęły swój pląs.
O ile do tej pory czuł się w niej zadurzony, o tyle teraz po prostu oszalał z miłości. Łaził za nią. Zasypywał listami. Znosił koszyczki malin zebranych na stokach i słoiczki pełne poziomek, dojrzewających w dolinach. Najpierw zupełnie przestał się uczyć, potem, kiedy widział, że ona zawsze jest przygotowana, że niczego w szkole nie zaniedbuje, że jeździ dodatkowo do szkoły muzycznej, że podczas wakacji wybiera się na warsztaty wokalne w różnych miejscach kraju, zabrał się za naukę z niesamowitą pasją.  Ponadrabiał wszystkie zaległości. Zapisywał się na każdą wycieczkę, którą wychowawczyni organizowała. Chodził posłusznie do muzeów, planetariów, oper i teatrów, na koncerty i wystawy, jakie się znalazły w programach tych eskapad. Zapisał się do kółka teatralnego, bo ona do niego należała.
A potem ona wyjechała daleko, kształcić ten swój niesamowity głos. Tam za nią nie mógł podążyć. On wybrał architekturę. Wypełniały jego wyobraźnię kształty, zjawy, barwy, jakie wywoływał jej głos. Kiedy wracał do domu, wyruszał na szlaki, by szukać na nich śladów swojej nigdy niezdobytej dziewczyny. Oddalała się do innego świata. Nieraz widział przywołaną jej sylwetkę migającą między świerkami, nieraz miał wrażenie, że chowa się przed nim w kosodrzewinie, bywało, że zdumiały go oczy sarny, przecinającej szlak, bo miał wrażenie, że uwięzione było w nich spojrzenie Ilony.
Kiedy czas zaćmił pamięć jej sylwetki, jej głosu, kiedy uwolnił się od uczucia, które nigdy nie dało mu szczęścia, a nieprzerwanie – słodką udrękę niespełnienia, spotkał inną miłość. Radosną, rozświergotaną śmiechem z byle czego. Miała na imię Katarzyna. Ale wszyscy mówili na nią Kaśka.  Do ślubu stanęli w sierpniową sobotę w kościółku Wang. Wszystko znieruchomiało, Kaśka też. I koledzy ze studiów, i rodzice, i sąsiedzi. W tej ciszy wypowiedzieli słowa przysięgi. I w tym momencie zabrzmiały pierwsze akordy Ave Maryja, a potem śpiew. Przyjaciele od dawna wiedzieli o jego zauroczeniu, a Ilona właśnie przyjechała z Monachium na pogrzeb ojca i została na kilka dni. Poprosili, a ona obiecała zaśpiewać na tym ślubie. 
Plac przed kościółkiem tonął w blasku słońca, nozdrza chłonęły żywiczne aerozole. Na świeżo poślubionych sypały się monety, panna młoda tonęła w kwiatach, a Ilona, objąwszy pana młodego w serdecznym uścisku, powtarzała: Bądźcie szczęśliwi, bądźcie szczęśliwi. A on odpowiedział: Twój śpiew przyniesie nam szczęście.
Teraz, po latach, spotykają się w rocznicę ślubu. Ona, obywatelka Europy, rozstawszy się ze scenami oper, organizuje w tym magicznym miejscu, jak w wielkim amfiteatrze okolonym górami, festiwale, na których brzmi najwspanialsza muzyka i niesie się słowiczy śpiew najbardziej utalentowanych młodych wokalistek i wspaniałych wokalistów Europy, a on zasiada ze swoja Kaśką i trzema córeczkami, wystrojonymi jak małe księżniczki, by oklaskiwać dzieło swojej pierwszej miłości. 
Wiktor Kruszek