wtorek, 15 lipca 2014

Afrykańskie rytmy pod Karkonoszami czyli sentymenty






Eleganccy, odświeżeni, padali sobie w objęcia na placyku pod schroniskiem Perła Zachodu. Rozpoznawali się bez trudu, choć większość nie widziała się od dwudziestu lat, a skrzyknęli się z okazji pięćdziesięciolecia matury w jeleniogórskim „Żeromie”, czyli Liceum Ogólnokształcącym przy ul. Kochanowskiego. Całą logistykę wzięła na siebie Renia Leska. Ustalała termin, miejsce spotkania, menu i cały program. Co prawda owe półwiecze matury wypada dopiero w przyszłym roku, ale nie chcieli czekać jeszcze 12 miesięcy. Powód tego przyspieszenia jest niestety nadzwyczaj niewesoły – z tego grona, które 49 lat temu zdawało egzamin dojrzałości, wiekuistą metę przekroczyło już siedmioro spośród nich. Bali się, że następny rok przyniesie kolejne odejście na wieczną wartę. Było coś niesamowitego w tym pośpiechu, może jakieś przeczucie, ale niedoprecyzowane. Renia na dwa tygodnie przed terminem spotkania rozsyłała pełne bólu mejle: „Szok. Jeremiego nie będzie pośród nas. Pożegnamy Go na zawsze w dniu… o godzinie....”
On nie zdążył na klasową imprezę, nie wszyscy klasowi koledzy mogli dojechać na pogrzeb, ale utuliwszy żal, pozostali tym chętniej zapragnęli siebie zobaczyć w krainie dzieciństwa i młodości.  
Pogoda była cudna, długi stół w paradnej sali schroniska szykownie nakryty czekał na gości, a powitalne strofy własnego autorstwa odczytała Ewa Gorlińska Krameris. Brzmiały one następująco:

Kilka pań i kilku panów
Mając za nic wiek organów
I dotychczasowe cnoty
Skok zrobiło na klejnoty

Przez pół wieku planowali
Nie spali, nie dojadali
W końcu bliscy zbzikowania
Zakończyli rokowania

Łupem zdziecinniałych gości
Miał być skarb przedniej wartości
Chluba Krzywoustego grodu
Piękna Perła –
Perła Zachodu

Hersztem tych
Pomiotów szatana
Była Maria –
Jurcią zwana

Charcząc, dysząc, pojękując
Czekanami posiłkując
Cała zgraja w niezłym stanie
Wzięła Perłę w posiadanie

Jedli, pili, chędożyli
Aż do rana swawolili
Zaś o brzasku
do kompanów tyłkiem
każdy leki
łykał chyłkiem

Jest i morał z tej powiastki
Wart więcej niż jednej gwiazdki:
Czy rabujesz, czy balujesz
Czy nawet się gorzej czujesz
Łatwiej znosić różne dole
Gdy siedzisz przy wspólnym stole.

Jak widać, dziełko wygłoszone na początku spotkania, już antycypowało to, co zdarzyć się miało niebawem. Nie ma co ukrywać, niektórzy zmienili się nie do poznania, oczywiście na lepsze. Panie zrobiły się jeszcze piękniejsze, niż dziewczyny ze szkolnych ławek, na dodatek wyposażone w rozmaite tytuły i godności, a tamci chłopcy teraz prezentowali się jako dojrzali mężczyźni z dorobkiem i sukcesami. A jakie to były sukcesy, każdy miał okazje powiedzieć przy biesiadnym stole. Jak się okazało, większość trwa w związkach, które powstały w studenckich, a nawet licealnych czasach, dochowują wierności swoim miłościom, witają na świecie wnuki i odwiedzają dzieci, które rozpierzchły się po antypodach. Poza jednym wyjątkiem – wszyscy manifestowali przekonanie, że stałość w uczuciach, wytrwała nauka i wytężona praca doprowadziły ich do sukcesów i zapewniały trwałość i dostatek rodzin. Tylko jeden z panów sławił hedonię, czyli radość z kosztowania uciech życia, aktualnie u boku trzeciej, o dwadzieścia lat młodszej żony. Dostało się Ewie za to, że nie rozejrzawszy się za rówieśnikami, poślubiła VIPA, wedle nich ogromnie zaawansowanego wiekiem, choć z dzisiejszej perspektywy już tak jego wieku by nie oceniali. I kiedy była o niej mowa, zaraz zgłosił się kolega, klasowa sympatia sprzed pół wieku, by przypomnieć, że na nic się zdały wspólne ich wagary na Perle Zachodu, skoro klasowy flirt nie przetrwał próby czasu.
Kiedy zwierzenia wyczerpały się do końca, Marek wywołał wszystkich do kręgu i nakazał zasiąść przy instrumentach. Okazały się nimi afrykańskie bębny djembe o pięknym brzmieniu. Zanim jednak to brzmienie zostały wydobyte, Marek powiedział, jakiej to generacji instrumenty, jak są zbudowane z drewna, skóry, jak ozdobiono je rzemykami, jak można na nich zagrać, wywołując najpiękniejszy dźwięk. I okazało się, że wcale nie jest łatwo utrzymać bęben między nogami, wcale nie tak łatwo uderzać rękami w napięta skórę, wcale nie tak łatwo utrzymać się w rytmie wraz z całą „orkiestrą”.
W miarę obcowania z bębnami, orkiestranci nabierali przekonania, że ich mistrz ma rację, że ta gra wyzwala siły fizyczne, emocje, pobudza intelekt i duchowość. Poczuli się uwolnieni z wszelakich napięć i toksyn, stali się sobie bardzo bliscy i otwarci na pozytywne bodźce.
Jak powiedział Marek, sztuka ta wywodzi się z Afryki, z czasów, kiedy wierzono, że w każdym drzewie mieszka dusza przodka, a zatem kiedy z takiego pnia kowal wydłubywał bęben i obciągał go skórą, a na dodatek ustrajał instrument plecionym ornamentem, kiedy emocje grającego zestrajały się z duszą bębna, robiło się wręcz niesamowicie.
Tyle zdążyłam napisać rozgrzanymi grą palcami i dłońmi, sięgając po notatniczek i starając się nie upuścić bębna. Kiedy już powstawał ten tekst, Głównodowodząca, czyli Renia, która nie znosi niedoróbek i niedprecyzowania, poprosiła Marka o potwierdzenie, - kto jest wykonawcą: rzemieślnik od drewna czy rzemieślnik od metalu, i wtedy z cyberprzestrzeni nadeszło od naszego MISTRZA czyli Marka Karpińskiego następujące dopowiedzenie: ”Bębny robił kowal....zazwyczaj za dwie garści orzeszków.....potrzebne były specjalne siekierki do dłubania, a takowe tylko on posiadał.....dodatkowo bębny to obręcze metalowe dzwonki kute na kowadle do czerwoności, miechy - a ich wykonanie, to czynności absolutnie kowalskie. Chętnie podzielę się dodatkowymi informacjami”
Ze względu na ograniczoną objętość tej relacji, na razie nie proszę dodatkowe informacje, zostawiając na później szansę uzupełnienia wiedzy o tym, jak powstają i jak są wykorzystywane afrykańskie bębny, jak widać fascynujące również dla Europejczyków.
Reszta zdarzeń toczyła się przewidzianym trybem: rozmowy, zwierzenia, drinki, oglądane zdjęć, rozpoznawanie się na fotografiach sprzed półwiecza, poranne napawanie oczu widokiem uroczego zakątka z taflą wody pod stopami i lasem pnącym się po wzgórzu. I obietnice, że do następnego spotkania już nie będą czekać tak długo. Czas z całą bezwzględnością pokazał, że nie jest rozciągliwy i nie jest dany w wymiarze, jakiego pragniemy. A zatem, jeśli mamy w sercu sentymenty, trzeba je hołubić, bo to, co zostało w pamięci z młodości jest piękne i niepowtarzalne. Niestety –niepowtarzalne.
Maria Suchecka.