Eleganccy, odświeżeni,
padali sobie w objęcia na placyku pod schroniskiem Perła Zachodu. Rozpoznawali
się bez trudu, choć większość nie widziała się od dwudziestu lat, a skrzyknęli
się z okazji pięćdziesięciolecia matury w jeleniogórskim „Żeromie”, czyli
Liceum Ogólnokształcącym przy ul. Kochanowskiego. Całą logistykę wzięła na
siebie Renia Leska. Ustalała termin, miejsce spotkania, menu i cały program. Co
prawda owe półwiecze matury wypada dopiero w przyszłym roku, ale nie chcieli
czekać jeszcze 12 miesięcy. Powód tego przyspieszenia jest niestety nadzwyczaj
niewesoły – z tego grona, które 49 lat temu zdawało egzamin dojrzałości, wiekuistą
metę przekroczyło już siedmioro spośród nich. Bali się, że następny rok
przyniesie kolejne odejście na wieczną wartę. Było coś niesamowitego w tym
pośpiechu, może jakieś przeczucie, ale niedoprecyzowane. Renia na dwa tygodnie przed
terminem spotkania rozsyłała pełne bólu mejle: „Szok. Jeremiego nie będzie
pośród nas. Pożegnamy Go na zawsze w dniu… o godzinie....”
On nie zdążył na klasową
imprezę, nie wszyscy klasowi koledzy mogli dojechać na pogrzeb, ale utuliwszy
żal, pozostali tym chętniej zapragnęli siebie zobaczyć w krainie dzieciństwa i
młodości.
Pogoda była cudna, długi
stół w paradnej sali schroniska szykownie nakryty czekał na gości, a powitalne
strofy własnego autorstwa odczytała Ewa Gorlińska Krameris. Brzmiały one
następująco:
Kilka pań i kilku panów
Mając za nic wiek organów
I dotychczasowe cnoty
Skok zrobiło na klejnoty
Przez pół wieku planowali
Nie spali, nie dojadali
W końcu bliscy zbzikowania
Zakończyli rokowania
Łupem zdziecinniałych gości
Miał być skarb przedniej wartości
Chluba Krzywoustego grodu
Piękna Perła –
Perła Zachodu
Hersztem tych
Pomiotów szatana
Była Maria –
Jurcią zwana
Charcząc, dysząc, pojękując
Czekanami posiłkując
Cała zgraja w niezłym stanie
Wzięła Perłę w posiadanie
Jedli, pili, chędożyli
Aż do rana swawolili
Zaś o brzasku
do kompanów tyłkiem
każdy leki
łykał chyłkiem
Jest i morał z tej powiastki
Wart więcej niż jednej gwiazdki:
Czy rabujesz, czy balujesz
Czy nawet się gorzej czujesz
Łatwiej znosić różne dole
Gdy siedzisz przy wspólnym stole.
Jak widać, dziełko
wygłoszone na początku spotkania, już antycypowało to, co zdarzyć się miało
niebawem. Nie ma co ukrywać, niektórzy zmienili się nie do poznania, oczywiście
na lepsze. Panie zrobiły się jeszcze piękniejsze, niż dziewczyny ze szkolnych
ławek, na dodatek wyposażone w rozmaite tytuły i godności, a tamci chłopcy
teraz prezentowali się jako dojrzali mężczyźni z dorobkiem i sukcesami. A jakie
to były sukcesy, każdy miał okazje powiedzieć przy biesiadnym stole. Jak się
okazało, większość trwa w związkach, które powstały w studenckich, a nawet
licealnych czasach, dochowują wierności swoim miłościom, witają na świecie
wnuki i odwiedzają dzieci, które rozpierzchły się po antypodach. Poza jednym
wyjątkiem – wszyscy manifestowali przekonanie, że stałość w uczuciach, wytrwała
nauka i wytężona praca doprowadziły ich do sukcesów i zapewniały trwałość i
dostatek rodzin. Tylko jeden z panów sławił hedonię, czyli radość z kosztowania
uciech życia, aktualnie u boku trzeciej, o dwadzieścia lat młodszej żony.
Dostało się Ewie za to, że nie rozejrzawszy się za rówieśnikami, poślubiła
VIPA, wedle nich ogromnie zaawansowanego wiekiem, choć z dzisiejszej
perspektywy już tak jego wieku by nie oceniali. I kiedy była o niej mowa, zaraz
zgłosił się kolega, klasowa sympatia sprzed pół wieku, by przypomnieć, że na
nic się zdały wspólne ich wagary na Perle Zachodu, skoro klasowy flirt nie
przetrwał próby czasu.
Kiedy zwierzenia
wyczerpały się do końca, Marek wywołał wszystkich do kręgu i nakazał zasiąść
przy instrumentach. Okazały się nimi afrykańskie bębny djembe o pięknym
brzmieniu. Zanim jednak to brzmienie zostały wydobyte, Marek powiedział, jakiej
to generacji instrumenty, jak są zbudowane z drewna, skóry, jak ozdobiono je
rzemykami, jak można na nich zagrać, wywołując najpiękniejszy dźwięk. I okazało
się, że wcale nie jest łatwo utrzymać bęben między nogami, wcale nie tak łatwo
uderzać rękami w napięta skórę, wcale nie tak łatwo utrzymać się w rytmie wraz
z całą „orkiestrą”.
W miarę obcowania z bębnami,
orkiestranci nabierali przekonania, że ich mistrz ma rację, że ta gra wyzwala
siły fizyczne, emocje, pobudza intelekt i duchowość. Poczuli się uwolnieni z
wszelakich napięć i toksyn, stali się sobie bardzo bliscy i otwarci na
pozytywne bodźce.
Jak powiedział Marek, sztuka
ta wywodzi się z Afryki, z czasów, kiedy wierzono, że w każdym drzewie mieszka
dusza przodka, a zatem kiedy z takiego pnia kowal wydłubywał bęben i obciągał
go skórą, a na dodatek ustrajał instrument plecionym ornamentem, kiedy emocje
grającego zestrajały się z duszą bębna, robiło się wręcz niesamowicie.
Tyle zdążyłam napisać rozgrzanymi
grą palcami i dłońmi, sięgając po notatniczek i starając się nie upuścić bębna.
Kiedy już powstawał ten tekst, Głównodowodząca, czyli Renia, która nie znosi
niedoróbek i niedprecyzowania, poprosiła Marka o potwierdzenie, - kto jest
wykonawcą: rzemieślnik od drewna czy rzemieślnik od metalu, i wtedy z
cyberprzestrzeni nadeszło od naszego MISTRZA czyli Marka Karpińskiego
następujące dopowiedzenie: ”Bębny robił kowal....zazwyczaj za
dwie garści orzeszków.....potrzebne były specjalne siekierki do dłubania, a
takowe tylko on posiadał.....dodatkowo bębny to obręcze metalowe dzwonki kute
na kowadle do czerwoności, miechy - a ich wykonanie, to czynności absolutnie
kowalskie. Chętnie podzielę się dodatkowymi informacjami”
Ze względu na ograniczoną
objętość tej relacji, na razie nie proszę dodatkowe informacje, zostawiając na
później szansę uzupełnienia wiedzy o tym, jak powstają i jak są wykorzystywane
afrykańskie bębny, jak widać fascynujące również dla Europejczyków.
Reszta zdarzeń toczyła
się przewidzianym trybem: rozmowy, zwierzenia, drinki, oglądane zdjęć,
rozpoznawanie się na fotografiach sprzed półwiecza, poranne napawanie oczu
widokiem uroczego zakątka z taflą wody pod stopami i lasem pnącym się po
wzgórzu. I obietnice, że do następnego spotkania już nie będą czekać tak długo.
Czas z całą bezwzględnością pokazał, że nie jest rozciągliwy i nie jest dany w
wymiarze, jakiego pragniemy. A zatem, jeśli mamy w sercu sentymenty, trzeba je
hołubić, bo to, co zostało w pamięci z młodości jest piękne i niepowtarzalne.
Niestety –niepowtarzalne.
Maria Suchecka.