piątek, 20 listopada 2020

Bronisław Krzemień - poleca pożegnanie Afryki

 Piekło i niebo

 

Wśród licznych osób, które znam, mogę na palcu jednej ręki policzyć ludzi o pogodnym usposobieniu. Cała reszta stanowi grono zapiekłych malkontentów, a kiedy przypadkiem zabraknie im powodów do narzekania, uczepią się pogody bez względu na to, jaka jest. Im polecam „Miasto cierni. Największy obóz dla uchodźców”. Ben Rawlence - autor tej dokumentalnej pozycji cztery lata poświęcił na zgromadzenie materiałów, przeprowadził setki rozmów, dotarł do licznych dokumentów i relacji w mediach.

Autor jest absolwentem afrykanistyki na Uniwersytecie Londyńskim, a także stosunków międzynarodowych na uczelni w Chicago. Prezentowana tutaj pozycja znalazła się na liście dziesięciu najważniejszych, według „Los Angeles Times”, książek 2016 roku, a „The Economist” uznał ją za najlepszą. Ben Rawlence jest nie tylko dziennikarzem, ale i społecznikiem, a jako działacz Organizacji Obrońców Praw Człowieka dotarł do wielu afrykańskich krajów, nękanych przez polityczne konflikty.

W październiku 2014 roku, w Waszyngtonie dziennikarz na Forum Rady Bezpieczeństwa Narodowego przedstawił pogarszającą się sytuację w Dadaab, a działające rejonie tego miasta obozy, utrzymywane z międzynarodowych funduszy pomocowych, w dużej części wspierane są przez USA.

W obozach tych znaleźli schronienie uciekinierzy przede wszystkim z Somalii. Kraj ten należy do państw, które w Afryce powstawały, kiedy zaczęły znikać kolonie, ale wytyczanie granic przez mocodawców zupełnie nie brało pod uwagę naturalnych ruchów plemion, które poruszały się znanymi sobie szlakami, prowadzącymi do źródeł wody czy pastwisk dla ich stad.

Dadaab założyli w 1954 roku Brytyjczycy, którzy prowadzili tu odwierty. Kolonizatorzy szukali bogactw kryjących się pod afrykańską ziemią, które traktowali jak dobro należne.

W obozach, wyrosłych na kenijskiej pustyni, uciekinierów trzymała gwarancja darmowego wyżywienia ze środków zapewnianych przez ONZ, a także pomoc medyczna a nawet dostępność szkół. Schronieniem dla tych ludzi były chaty przez nich samych wzniesione z gałęzi cierniowych, wypełnionych błotem i uzupełnionych rozmaitymi odpadami z opakowań dostarczanej żywności. Zanim transporty dotarły do potrzebujących, były rozkradane. Handel produktami kwitł też na miejscu, bo ludzie, żeby trwać, potrzebowali rozmaitych rzeczy, bo przecież uciekali, porzucając wszystko lub ograbieni z całego dobytku. Więc sprzedawali kupony żywnościowe, żeby kupić to, co konieczne. Kiedy umierali z wycieńczenia ich pobratymcy, największym skarbem było ocalone życie, które ma swoje prawa. Więc i w nieludzkich warunkach przychodziły na świat dzieci, a położnice umieszczane były w szpitalach, gdzie opiekę zapewniał medyczny personel, a lekarzy i pielęgniarki sprowadzała tu szlachetna idea pomocy sponiewieranych przez wojnę ludzi. Żerowali natomiast na nich osobnicy, mający zapewnić ochronę, policjanci, jak również przewrotni, bezwzględni i zachłanni kacykowie. W obozach pleniły się kradzieże, gwałty, rozboje, samosądy i akty terrorystyczne w wykonaniu tych, którzy potrafili przeniknąć do tej rzeszy nędzarzy i siać grozę. To właśnie z ich powodu uchodźcy nie mogli wrócić. Tam czekała ich egzekucja bez sądu, jeśli nie przystąpili do Asz-Szabab, islamskiej siły, sprawującej władzę w Somalii. Jej funkcjonariusze bez pardonu wdzierali się do szkół i porywali chłopców, by wcielić ich w swoje szeregi.

Jeden z bohaterów książki zdołał zbiec z tej przymusowej służby. Autor posługuje się autentycznymi nazwiskami uczestników opisywanych zdarzeń, ale dla bezpieczeństwa dwojgu z nich, by nie narazić na zemstę, przydziela zmyślone imiona.

Opisy realiów obozowych są wstrząsające, podobnie jak aktów terrorystycznych. Ci, którzy ocaleli, opowiadali, że kara mogła ich spotkać za wszystko, za słuchanie muzyki, upodobanie do sportu, kina. Ludzie z Asz-Szabab dla postrachu, dla utrzymania terroru wymierzali kary tym, „którzy zbłądzili”, „Odrąbywali dłonie, kamienowali i odcinali ludziom głowy zgodnie ze swoim rozumieniem islamskiego prawa. (...) niekiedy filmowali egzekucje i wrzucali je do sieci, żeby dowartościować się w oczach światowej społeczności dżihadystów”.

Skoro nie było odwrotu, a pobyt w obozie kojarzył się z piekłem na ziemi, były tylko dwa wyjścia: wyjednać możliwość oficjalnej emigracji do takich państw, które przyjmują uchodźców, takich jak USA, Australia czy kraje skandynawskie lub ucieczka na północ, by przeprawić się do Europy nielegalnie.

Kiedy przeczytałem „Miasto cierni”, inaczej zaczynam patrzeć na uchodźców. W stosunku do tego, czego oni doświadczają, uznałem, że ja mieszkam w niebie i to nie szkodzi, że mieści się ono w wielkopłytowym slamsie, jak nazywa nasze bloki moja koleżanka ze studiów. Nie nęka mnie susza, gwałtowne tropikalne ulewy, nie jestem narażony na choroby, jakie rozsiewają przelewające się szamba, nie cierpię dotkliwego, wyniszczającego głodu, nie patrzę na konające dzieci. Jedno zaczyna być wspólne - nienawiść i pogarda, której sobie nie szczędzimy, dzieląc się na różne odłamy polityczne i światopoglądowe. Bo Polak czuje, że żyje, kiedy ma wroga.

Gorąco polecam tę książkę. Ale na pewno nie da się jej czytać jednym tchem. Lekturę ułatwia wyszczególnienie i prezentacja głównych bohaterów, a topografię zapewniają zamieszczone na początku mapy. Trzeba koniecznie wziąć tę książkę do ręki, żeby przyswoić olbrzymią wiedzę o Rogu Afryki, czyli północnym wschodzie tego kontynentu, żeby obudzić w sobie empatię, tolerancję i rozmaite dobre ludzkie uczucia. Trzeba „Miasto cierni” czytać powoli, partiami, z uwagą i skupieniem, żeby nie pogubić licznych wątków, osnutych wokół głównych bohaterów i zrozumieć, jakie prawa rządzą bezwzględnym okrucieństwem i zachłannością.

Ben Rawlence „Miasto cierni. Największy obóz dla uchodźców.” Przełożył Sergiusz Kowalski. Wydawnictwo Czarne 2017.