czwartek, 25 kwietnia 2024

Bronisław Krzemień poleca

Rewelacja




Cały kraj i cała Europa żyje doniesieniami z frontu na Ukrainie. Nasi znajomi uporządkowali szafy i szuflady, dostarczając do miejsc, w których gromadzone są użyteczne rzeczy dla uchodźców. Mój sąsiad udostępnił im mieszkanie, w latach mojej młodości zamieszkałe przez pięcioosobową rodzinę. Młode pokolenie dorosło, usamodzielniło się, pobudowało lub opuściło nasze miasto. Piętro niżej mieszka już trzecia rodzina, pierwsza wyjechała do Niemiec, druga znalazła mieszkanie bliżej pracy. I w tym nastroju podpatrywania i wspomagania uchodźców czytam „Dzieci Kronosa” Siergieja Lebiediewa. Autor urodził się w 1981 roku w Moskwie, jest dziennikarzem, poetą i prozaikiem, a wydawca, podając te informacje podkreśla, że poprzednia pozycja mieszkającego na emigracji pisarza „Granica zapomnienia” została uznana „za jedną z dziesięciu najlepszych powieści 2016 roku”.

Moim zdaniem rekomendowaną tutaj powieść ze szczególnym zainteresowaniem przeczytają potomkowie rodzin repatriowanych z przedwojennych kresów wschodnich, bo w dużym stopniu odnajdą w tej pozycji doświadczenia swoich własnych rodów, zwłaszcza ci, którzy z opowieści znają doświadczenia syberyjskich zesłańców. Kilka miesięcy temu czytałem reportaż historyczny o wojnie rosyjsko-japońskiej. Carska Rosja przegrała, zaś autor pisze, że mimo przeważającej liczebności jej oddziałów, Azjaci walczyli skuteczniej, bo mieli wspólną motywację, podczas gdy w szeregach rosyjskich byli żołnierze z podbitych pobliskich narodów i krajów. Byli w wojsku, bo musieli, ale ich znacznie mniejsze ojczyzny już zostały utracone i wessane przez znacznie większego molocha.

Lebiediew ustami bohatera, Kiriłła rekonstruuje dzieje swojego rodu, który nie pod przymusem, ale z własnej woli znalazł się w dziewiętnastym stuleciu w carskiej Rosji. Prapradziadek Kiriłła, zamiast w ówczesnych Prusach kontynuować zawód lekarza, zafascynowany homeopatią uznał, że nie jest ona dostatecznie doceniona w jego środowisku i postanowił ją rozwijać i propagować na wschodzie. Założył rodzinę, pozyskał przyjaciół, został położnikiem, bo takie było zapotrzebowanie i rozstał się za swoją ideą. Kolejne pokolenia nie zachowały pamięci o porzuconej ojczyźnie swoich przodków, a ostatni z rodu dzięki babci zainteresował się jej pochodzeniem. To ona kilkuletniego chłopca zabierała na niemiecki cmentarz w Moskwie. Mimo nazwy były tam groby innych cudzoziemców, a jak chłopiec zaczął chodzić do szkoły, już rozpoznawał na nagrobkach napisy w obcym alfabecie. I dopiero po śmierci seniorki dotarł do skrywanych przez nią listów, fotografii i fragmentów dzienników. Już jako dorosły i wykształcony mężczyzna poszedł śladem tych pamiątek. Był czas, kiedy jego rodzina zajmowała obszerne, eleganckie mieszkanie w stolicy. Ojciec, pracownik naukowy, był kolekcjonerem, więc musiał opuścić zajmowany lokal i dzięki protekcji nie znalazł się na bruku, tylko dostał mniejsze mieszkanie w gorszej dzielnicy. A bohater powieści doczekał się politycznych zmian w byłym Kraju Rad. Ten rozpadł się i myśleli, „że całe zło zawierało się w ZSRR, i teraz gdy Związku już nie ma, wydarzenia zostaną skierowane na właściwe tory; nie rozumieli, że zło jest częścią historii, a demokracja to system minimalizacji zła, a nie triumfującego dobra…” Oni byli dziećmi „…wielkich miraży, które unosiły się nad Rosją; byli przejściowym pokoleniem, gdy monstrum rosyjskiej państwowości prawie wyzionęło ducha, stało się słabe i widmowe… okazało się, że… są zaledwie wytworami podmuchów powietrza.”

Jeżeli nawet po przewrocie politycznym trwało łapówkarstwo, przekupstwo, nepotyzm, donosicielstwo, to rodziły się wielkie fortuny, a ci, którzy się dorabiali, lokowali konta w europejskich bankach, kupowali nieruchomości na Lazurowym Wybrzeżu, kształcili dzieci w najlepszych uczelniach.

Kiryłł wyrusza tropami, jakie zawarte były w skromnej, starannie wyselekcjonowanej spuściźnie babci. Nie zostało nic, co by mogło sprowadzić na rodzinę wiadome służby.

Bohater dociera tam, gdzie żył i pracował jego przodek lekarz, położnik, niespełniony homeopata, wyrusza do już zjednoczonych Niemiec, kierowany brzmieniem nazwiska, przez które byli nękani jako szpiedzy i zdrajcy, dociera nawet do tych, którzy tam, na ziemi ojców przetrwali, nieświadomi, że na Wschodzie żyją ich krewni. Właściwie jeden krewny, czyli Kiryłł.

„Dzieci Kronosa” są powieścią o bogatym języku. Właściwie książka ma kilka warstw znaczeniowych. Jak w soczewce pokazuje zdarzenia polityczne dwóch stuleci, a właściwie trzech, bo i współczesne dekady również. Zatem daje czytelnikowi skondensowaną wiedzę polityczną. Autor zadziwia erudycją. Ze swobodą sięga do mitologii, zna chrześcijaństwo w różnych mutacjach, nie są mu obce zakamarki ludzkiej duszy, skłonność do nikczemności, egoizmu, ale też altruizmu i wielkoduszności. Przenikliwie pokazuje to, składa się na despotyzm i pragnienie władzy za wszelką cenę. Kiedy śledziłem stylistykę tej powieści, w niejednym miejscu widziałem, jak wnikliwe opisy miejsc i sytuacji nagle przechodzą w prozę poetycką. Podziwiam Grzegorza Szymczaka, jak doskonale tę prozę przetłumaczył z rosyjskiego na język polski. Wcale bym się nie zdziwił, gdybym w jakimś momencie dowiedział się, że dorobek tego autora nominowany jest do Literackiej Nagrody Nobla. A jeśli nie, to przecież jest wiele dzieł, które nie mieszczą się na tej prestiżowej liście, co nie umniejsza ich wartości.


Siergiej Lebiediew „Dzieci Kronosa”, przełożył Grzegorz Szymczak, Wydawnictwo Claroscuro, Warszawa 2019.