sobota, 8 grudnia 2012

"Bożydar" część 11.


Rozdział 6

Ryby nie brały. Ani komendant Kozicki, ani Bożydar nie złapali płotki. Stali dzień cały na brzegu jeziora, w Podgórzynie, z Borysem, który wcześniej tak obrazowo i empatycznie, opowiadał im o wędkarstwie, że obaj chcieli zobaczyć na własne oczy i przekonać się na własnej skórze, jak teoria sprawdza się w naturze. Najpierw wczuwali się w myślenie ryby i dla relaksu pływali po powierzchni; przy dnie, między kamieniami wypadło im po obiedzie. Po południu wciąż uparcie, z wędką na brzegu, zaklinali haczyk, przynętę i pogodę, która się psuć zaczynała. Wszystko na nic. Ryby z nich zakpiły. Wrócili źli i mokrzy.
Minęło dni kilka i trójka przyjaciół namówiona przez Krzysztofa Jasińskiego wybrała się na lotnisko. Po okresie depresji przyszła euforia; otrzymał propozycje pracy w hipermarkecie, dziewczyna do niego wróciła, energia go rozpierała, zaprosił więc sąsiadów na pokaz szybowców w Jeleniej Górze, w którym miał wziąć udział. Z takim zapałem opowiadał o tajemniczej fali górskiej, zwaną falą karkonoską, która pozwala szybowcom na wzniesienie się bardzo wysoko i wielogodzinne unoszenie się w powietrzu, że zapragnęli to zjawisko obejrzeć. Pogoda była przednia, ludzi przyszedł tłum, i Jasiński miał lecieć pierwszy. Przygotowania do lotu trwały długo, później samolot wynoszący szybowiec przyczepiono liną i poleciał. Trójka przyjaciół oczami wyobraźni siedziała w kokpicie, każdy w swoim, i unosiła się nad kotliną jeleniogórską, podziwiając łagodne grzbiety Karkonoszy, zieloność lasów, i malarza o nazwisku Jesień, który pędzlował już na żółto dolne partie podgórza, gdy … Oj! Szybowiec Jasińskiego zrobił obrót, beczkę, zapikował, nagle stracił wiatr pod skrzydłami i runął na ziemię. Nieprzytomnego, karetką odwieziono do szpitala.
Komendant, Bożydar i Borys wracali do Kuźnicy w milczeniu, ze stanu odrętwienia wyrwało ich tylko raz, na obwodnicy, głośne westchnienie komendanta.
- Ja to mam pecha.
Katarzyna Jasińska przybyła do brata, gdy tylko się dowiedziała, że umiera, to znaczy we wtorek. Tajemniczy telefon z MMS-m odebrała przed południem, to znaczy na tyle wcześnie, żeby dotarło do jej świadomości, że głowa na ekranie komórki, to brat podłączony do respiratora. Była tak przerażona, że kiedy koleżanka z Kuźnicy potwierdziła wypadek, w tym samym dniu podziękowała za pracę przy zmywaku w podrzędnej garkuchni, którą znajoma jej załatwiła i zabukowała się na samolot do Wrocławia.
Z lotniska na dworzec PKP wzięła taksówkę. Przemyślała podróż 120 kilometrów pociągiem z Wrocławia do Jeleniej Góry w trzy i pół godziny i odrobina rozsądku kazała jej poczekać na autobus. W ten sposób późnym popołudniem, z nerwami w strzępach, łzami w oczach przekraczała próg szpitala; po chaotycznych pytaniach w informacji na parterze, na piętrze odnalazła już oddział, i szła szybko, prawie biegła, gdy zadzwonił telefon. Z wrocławskiego lotniska zawiadamiali ją, że odnalazł się jej bagaż, który zaginął tydzień temu, bardzo przepraszają za zaistniałą niedogodność. Walizka jest do odebrania w każdej chwili. Podziękowała i już na korytarzu odliczyła numery sal, i już przez uchylone drzwi widziała łóżko z umierającym bratem, gdy usłyszała za sobą głośne i stanowcze pytanie, na które się zatrzymała.
- Czy pani Katarzyna Jasińska?!
Znała tego mężczyznę; młody, przystojny jak z żurnala. Gdzie go widziała? Nie miała głowy myśleć.
- Jest pani zatrzymana w związku z morderstwem Cezarego Makucha.
Próbowała tłumaczyć, że brat, że przyleciała z Londynu, że bagaż na lotnisku; oficer jak przystojny, tak głuchy na jej wdzięki, oświadczył, że brat żyje i żyć będzie, i pięć metrów od sali założył jej kajdanki. Dopiero teraz dotarło do niej słowo - Morderstwo.
Dwa dni po tym wydarzeniu w „Lokalnym Gońcu Jeleniogórskim”,  ukazał się obszerny wywiad z radnym Czarnym. Duży nacisk położył na bezpieczeństwo w Kuźnicy, skomentował pracę tutejszej policji i niektórych jej niesubordynowanych jednostek; ponadto mówił o swojej głębokiej traumie, którą przeżywa w duchu, po starcie najbliższej mu osobie, Cezarego Makucha, ale i o dużej rekompensacie sprawiedliwości, iż w tak krótkim czasie znalazła mordercę. Wydawało się, że wywiad lokalny pozostanie takim, bo i gazeta z niedużym nakładem, i morderstwa zdarzają co dnia. Jednak artykuł przedrukowano na kilka języków - z komentarzem. W ten sposób wrócił do Polski i zainteresował kilka osób. Odpowiedź radnego była szybka i krótka, zagranica nie powinna ingerować w wymiar sprawiedliwości państwa polskiego. Artykuł w internecie był gotowy dnia następnego; omawiał drogę sukcesu radnego Czarnego, między innymi obronioną niedawno pracę magisterską, z ilością procentową materiału przepisanego z książek. Trochę zawrzało, radnego oburzyło i nikt by nie zwrócił uwagi, gdyby wydruk z internetu nie pojawił się w kilku newralgicznych punktach miasta. Radny nic nie osiągnął składając doniesienia o przestępstwie, sprawców nie złapano. Grzmiał w ratuszu, w telewizji i obmyślał obronę. Nocą, gdy siedział przy biurku w swoim domku w lesie, ktoś rzucił mały pakunek do pokoju, który rozbił szybę w oknie, szklany stolik i wystraszył Ewę, aż dostała czkawki. W środku znajdował się kamień i najtańsza w obsłudze MP-3-ka, zabezpieczona plastykową obudową i krótki list z naklejonymi literami wyciętymi z gazety. „Lepiej tego wysłuchaj i się uspokój”. Co też uczynił. Swój głos rozpoznał wyraźnie, jak również sumy, które proponował kolegom radnym za zgodę przy głosowaniu na budowę akwaparku. Któryś z nich „szmata, kapuś, donosiciel”, tak delikatnie określał w oficjalnych rozmowach tego osobnika, nagrywał jego rozmowy. Uznał, że była to dobra rada a nie groźba, inaczej nagranie znalazłoby się już w mediach. Ponadto przyznał, że nieco się zapętlił w swojej prywatnie wojnie, a to interesom nie służy. W przyszłym roku sytuacja się odmieni. Jako poważny polityk powinien się wyciszyć i pojechał na pielgrzymkę do Luwru.
Wszystkie szpitale mają jedną cechę wspólną; gdyby ujrzeć w podczerwieni ich aurę, byłaby ona czarna, bolesna i smutna. Takie też było oblicze Krzysztofa Jasińskiego od chwili, gdy przez drzwi zobaczył swoją siostrę zakuwaną w kajdanki. Od tamtej pory, leżąc w gipsie jak mumia egipska, jego stan zdrowia zamiast się poprawiać, pogarszał się w zastraszającym tempie, tak, iż lekarze zalecili kroplówkę. Chciał pomóc siostrze, iść do prokuratora, na policję - słowem, nie ma nic gorszego od rozpierającej energii w stanie uwięzienia.
Dlatego ucieszył się z wizyty łysego znajomego, którego pamiętał z urodzin komendanta. Tylko jego zachowanie było dziwne; usiadł na krześle, nie powiedział słowa, tylko patrzył mu w oczy i wzdychał. Toteż wdzięczny był za przybycie Dominika, od którego dzień wcześniej dowiedział się, że siostra czuje się dobrze i nic jej nie brakuje. Ale on usiadł po przeciwnej stronie łóżka i również przezierał go wzrokiem.
- Dlaczego? – po ciszy dłuższej niż obchód lekarza zapytał Dominik.
- Co, dlaczego? – wyszeptał Krzysiek.
- Dlaczego, przychodzi pan do komendanta na urodziny, rozpacza o swojej depresji, wszyscy panu współczują, a po chwili idzie pan mordować.
- Nie rozumiem?
Dominika gonitwa w kotka i myszkę już nudziła, miał przyjemniejsze sprawy do roboty.