Teresa Jurczyk
Zdziwienie
Ma
piętnaście lat, jest już licealistką z krótko ściętymi
włosami, które czynią ją jeszcze bardziej nieładną dziewczyną.
Miała warkocze, ale nie umiała sama ich zapleść, więc kiedy w
internacie zabrakło i mamy, i babci, które robiły ciasno,
splecione warkoczyki, więc je odcięła. Nikt w tym czasie z jej wsi
nie chadzał do fryzjera, więc i jej fryzura polegała na spięciu
włosów mocnymi wsuwkami, bo włosy były grube i wymykały się na
czoło.
Kiedy
kuzynki i koleżanki wybierały się na zabawę, ona też nie chciała
sobie odmówić przyjemności, żeby posłuchać muzyki, popatrzyć
na ludzi i może zatańczyć. Z tym tańczeniem nie było zbyt
wesoło. Dziś powiedzieliby, że cherlawa, nieładna dziewczyna nie
miała brania, więc niejeden kawałek spędziła pod ścianą. Co
nazywało się pietruszkowaniem. Niekiedy z poczucia obowiązku a
może litości brat albo kuzyn wyprowadził ją na poszarzały,
poniemiecki parkiet, wtedy czuła się wspaniałe. Tym razem nie
spodziewała się niczego lepszego.
Zabawa
trwała w najlepsze, kiedy w drzwiach wielkiej sali na piętrze
pojawili się młodzi mężczyźni. Oblepiły ich zdziwione
spojrzenia. Byli nieznani, nie należeli do żadnej grupki, która
przychodziła na zabawy potańczyć albo zrobić zadymę, tych nikt
nie znał. Mieli wydelikacone twarze, ręce nieznające śladu
fizycznej pracy, nawet ich koszule i spodnie były inne. Ponieważ
zachowywali się spokojnie, nie było powodu, by dać im nauczkę w
zmasowanej sile chłopaków ze wszystkich pobliskich wsi. Po chwili
konsternacji wyborowa orkiestra strażacka zagrała Domino.
Dziewczyny najwyraźniej przygotowane były na taniec z obcymi.
Ładne, hoże, wystrojone w sukienki z organdyny albo i perkalu
liczyły na przygodę. Trwało to sekundę, może dwie. Kiedy
najprzystojniejszy z nich ruszył w stronę wsiowych panien i w
każdej z nich zabłysła nadzieja, że to właśnie ona zostanie
porwana na parkiet, on jednak zdecydowanym krokiem zbliżył się do
chuderlawej licealistki i ukłonił się, prosząc do tańca. Przez
moment myślała, że ukłon jest skierowany do innej dziewczyny, ale
patrzył prosto w jej oczy.
Świat
zawirował, kiedy ujął jej rękę, a drugą dotknął talii,
prowadząc lekko dziewczynę w tańcu. Czuła się wszystkim na raz.
Bohaterką Ani z Zielonego Wzgórza, królewną Śnieżką i
Kopciuszkiem. A on nie oddalał się, kiedy orkiestra robiła przerwę
i ruszał z nią w każdy kolejny kawałek. Doświadczyła
wszystkiego, o czym czytywała w powieściach: euforii, upojenia,
wzruszenia, burzy hormonów. I tak trwało do końca zabawy, a kiedy
nastąpił finał, oddalił się do swoich. Szybko zbiegli po
schodach i młodzież z okolicznych wsi nie zdążyła podjąć akcji
odwetowej za to, że angażowali w tańcu tutejsze dziewczyny. I nie
dotyczyło to chuderlawej licealistki.
Nazajutrz
była niedziela, jak zwykle wracając z kościoła wstąpiła do
najlepszej koleżanki, bo chciała jeszcze raz przeżyć we
wspomnieniach ten wczorajszy tryumf na parkiecie.
-
No, No, No, aleś miała podryw, a wiesz skąd oni byli? Przyszli aż
osiem kilometrów z sanatorium. To kuracjusze. Tam leczą gruźlicę.
Musisz uważać, bo jak ma suchoty, to i ciebie mógł zarazić.
Ten
komentarz był gorzki jak piołun. Taki sukces był nie do
wytłumaczenia, ale jego wspomnienie koiło przez lata upokorzenia
wszystkich tańców pod ściana, choć suchotnik już nigdy nie
pojawił się w jej życiu.