środa, 13 lutego 2019

Walentynkowo

Teresa Jurczyk


Zdziwienie


Ma piętnaście lat, jest już licealistką z krótko ściętymi włosami, które czynią ją jeszcze bardziej nieładną dziewczyną. Miała warkocze, ale nie umiała sama ich zapleść, więc kiedy w internacie zabrakło i mamy, i babci, które robiły ciasno, splecione warkoczyki, więc je odcięła. Nikt w tym czasie z jej wsi nie chadzał do fryzjera, więc i jej fryzura polegała na spięciu włosów mocnymi wsuwkami, bo włosy były grube i wymykały się na czoło.
Kiedy kuzynki i koleżanki wybierały się na zabawę, ona też nie chciała sobie odmówić przyjemności, żeby posłuchać muzyki, popatrzyć na ludzi i może zatańczyć. Z tym tańczeniem nie było zbyt wesoło. Dziś powiedzieliby, że cherlawa, nieładna dziewczyna nie miała brania, więc niejeden kawałek spędziła pod ścianą. Co nazywało się pietruszkowaniem. Niekiedy z poczucia obowiązku a może litości brat albo kuzyn wyprowadził ją na poszarzały, poniemiecki parkiet, wtedy czuła się wspaniałe. Tym razem nie spodziewała się niczego lepszego.
Zabawa trwała w najlepsze, kiedy w drzwiach wielkiej sali na piętrze pojawili się młodzi mężczyźni. Oblepiły ich zdziwione spojrzenia. Byli nieznani, nie należeli do żadnej grupki, która przychodziła na zabawy potańczyć albo zrobić zadymę, tych nikt nie znał. Mieli wydelikacone twarze, ręce nieznające śladu fizycznej pracy, nawet ich koszule i spodnie były inne. Ponieważ zachowywali się spokojnie, nie było powodu, by dać im nauczkę w zmasowanej sile chłopaków ze wszystkich pobliskich wsi. Po chwili konsternacji wyborowa orkiestra strażacka zagrała Domino. Dziewczyny najwyraźniej przygotowane były na taniec z obcymi. Ładne, hoże, wystrojone w sukienki z organdyny albo i perkalu liczyły na przygodę. Trwało to sekundę, może dwie. Kiedy najprzystojniejszy z nich ruszył w stronę wsiowych panien i w każdej z nich zabłysła nadzieja, że to właśnie ona zostanie porwana na parkiet, on jednak zdecydowanym krokiem zbliżył się do chuderlawej licealistki i ukłonił się, prosząc do tańca. Przez moment myślała, że ukłon jest skierowany do innej dziewczyny, ale patrzył prosto w jej oczy.
Świat zawirował, kiedy ujął jej rękę, a drugą dotknął talii, prowadząc lekko dziewczynę w tańcu. Czuła się wszystkim na raz. Bohaterką Ani z Zielonego Wzgórza, królewną Śnieżką i Kopciuszkiem. A on nie oddalał się, kiedy orkiestra robiła przerwę i ruszał z nią w każdy kolejny kawałek. Doświadczyła wszystkiego, o czym czytywała w powieściach: euforii, upojenia, wzruszenia, burzy hormonów. I tak trwało do końca zabawy, a kiedy nastąpił finał, oddalił się do swoich. Szybko zbiegli po schodach i młodzież z okolicznych wsi nie zdążyła podjąć akcji odwetowej za to, że angażowali w tańcu tutejsze dziewczyny. I nie dotyczyło to chuderlawej licealistki.
Nazajutrz była niedziela, jak zwykle wracając z kościoła wstąpiła do najlepszej koleżanki, bo chciała jeszcze raz przeżyć we wspomnieniach ten wczorajszy tryumf na parkiecie.
- No, No, No, aleś miała podryw, a wiesz skąd oni byli? Przyszli aż osiem kilometrów z sanatorium. To kuracjusze. Tam leczą gruźlicę. Musisz uważać, bo jak ma suchoty, to i ciebie mógł zarazić.
Ten komentarz był gorzki jak piołun. Taki sukces był nie do wytłumaczenia, ale jego wspomnienie koiło przez lata upokorzenia wszystkich tańców pod ściana, choć suchotnik już nigdy nie pojawił się w jej życiu.