niedziela, 23 września 2012

Na półwyspie Gargano - Maria Suchecka



Portret św. Ojca Pio.
Znajomy franciszkanin zaprasza do San Giovanni Rotondo i uprzedza, by nie jechać w drugiej połowie września, bo wówczas będą tłumy w związku z odpustem św. Ojca Pio. Już na miejscu dowiem się, że jest to najliczniej po Quadelupe odwiedzane miejsce pielgrzymkowe na świecie. Piszę ten tekst 20 września, kiedy wypada kolejna rocznica otrzymania przez franciszkanina z Pietreliciny stygmatów (1918 r). Za trzy dni będzie 44 rocznica jego śmierci w zakonnej celi klasztoru w San Giovanni Rotondo. Za sprawą tego Świętego, który był człowiekiem skromnym, chorowitym i mało przebojowym, wieś położona na stoku góry, w terenie biednym i nieurodzajnym, ale pięknym, zamieniła się w miasto z pięknym domami, hotelami, kafejkami i restauracjami, a ludzie znaleźli pracę i środki do życia, tu za jego sprawą wyrosły obiekty szpitalne, teraz imienia Jana Pawła II, tworzące Dom Ulgi w Cierpieniu.
Lounge na wrocławskim terminalu.
Najpierw jednak opowiem, jak pokonałam z Magdaleną odległość dzielącą mnie od półwyspu Gargano. Podróż zaczęła się na nowym, ślicznym terminalu we Wrocławiu, gdzie miałyśmy przyjemność wypić kawę w saloniku dla podróżnych z odpowiednią kartą. Uprawniają do jej otrzymania liczne loty, po których sumowane są punkty. Do lounge mogą wejść z jedną osobą towarzyszącą ludzie często podróżujący, najczęściej służbowo, a więc pracowici i dynamiczni, a te darmowo osiągalne trunki, napoje zimne i gorące, przekąski, owoce i smakołyki to premia za to, że dzięki nim samoloty mogą na siebie zarobić. W tym miejscu mogłam skorzystać z łącza internetowego i wysłać pożegnalne e-maile. Wylecieliśmy z kilkunastominutowym opóźnieniem i lekkim niepokojem, czy w Warszawie zdążymy na samolot do Rzymu. Już na wysokości 7 tysięcy metrów słyszymy komunikat, że kapitan postara się nadrobić opóźnienie, co mnie, kobiecie naziemnej, wydaje się wręcz nieprawdopodobne, a okazuje się możliwe i o czasie nasz samolot startuje z Chopina do Wiecznego Miasta.
Zarezerwowany i opłacony za pośrednictwem Internetu samochód okazuje się lancią, a odbieramy ją na czwartej kondygnacji parkingu B. lotniska Fiumicino i z duszą na ramieniu w wielkim ruchu olbrzymiego miasta kierujemy się na południowy wschód. Ekranik nawigacji pokazuje, że mamy do celu 404 km. Pokonujemy tę trasę w ciągu 4 godzin i 50 minut, pasma gór przecinając tunelami i zachwycając się miasteczkami, zamkami i kościołami, które wyrastają przylepione do szczytów wzniesień. 
Autostradą z oleandrami na poboczu opuszczamy Rzym
Nasz hotelik okazuje się domem, zbudowanym przez Marię Vasini Fornaini, jedną z córek duchowych Ojca Pio. Zarządza nim pani Agata, Polka, która w San Giovanni Rotondo przeżywa swoje dziesięciolecie pobytu we Włoszech. Dom, urządzony ze smakiem, pełen starych mebli, obrazów i fotografii św. O. Pio, ma niesamowitą aurę. Zmęczona zapadam w sen, ale Magdalena mimo znużenia za kierownicą nie może zasnąć, bo jej spokój zakłóca dźwięk dzwonków. Jak się okazuje, mają je zawieszone na szyi dwie krowy, które krążą swobodnie ulicami Rotondo i zagłębiają się w gąszcz drzew Parku Narodowego, do którego przylega nasza ulica. 
Najstarszy kościółek, widać puste miejsce na ołtarzu po wypożyczonym obrazie Madonny.
Budzi nas słoneczny poranek, pani Agata serwuje rogaliki, grzanki, rozmaite konfitury do wyboru i wyborny serek polany miodem, kawę, herbatę i owoce. Wystarczy. Do Sanktuarium mamy tylko 200 m. Dzieje tego miejsca sięgają sześciu stuleci wstecz. Stał tutaj franciszkański klasztor i kościółek pod wezwaniem Matki Bożej Łaskawej. Poniżej, na stoku wzniesienia ubodzy ludzie, pasterze krzątali się wokół skromnego dobytku. Tu trafił młody, chorowity zakonnik, tu otrzymał stygmaty, tu tysiące ludzi z całego świata zjawiało się, by przeżyć nawrócenie, pojednać się z Panem Bogiem, odkryć wartość wiary. Ten czas pamięta jeszcze krzyż i drzewko, rosnące na kościelnym placu. Akurat w tych dniach nie można zobaczyć jedynego na świecie wizerunku Madonny z obnażonymi piersiami, ku którym wyciągają się rączki Dzieciątka Jezus. Obraz powędrował do innej parafii i tam jest adorowany przez wiernych. Naszym Cicerone jest polski zakonnik, o. Zbigniew, który przekazuje rodakom niesamowitą ilość informacji o Stygmatyku. Jest jednym z piętnastu franciszkanów, sprawują oni pieczę nad Sanktuarium. Wskazuje ołtarz, gdzie w starym kościółku O. Pio sprawował Eucharystię, trwającą trzy godziny i przeżywaną w zjednoczeniu z męką Chrystusa na Golgocie, konfesjonały, w których spowiadał, miejsca, w których modlił się w największym skupieniu. Prowadzi do drugiego kościoła pod tym samym wezwaniem, zbudowanego w latach pięćdziesiątych, kiedy stara świątynia nie mogła pomieścić pielgrzymów. Potem idziemy do Muzeum, gdzie oglądamy szaty liturgiczne Świętego, tysiące listów, jakiego do Niego napływały, sprzęty, jakimi się posługiwał, relikwiarze i inne przedmioty. 
Cela, w której zmarł św. Ojciec Pio
Potem udajemy się do nowego Sanktuarium. Zbudowany już w tym stuleciu obiekt ma dwie wspaniałe kondygnacje. Wyższa, surowa, nowoczesna, z dziewięcioma łukami, które koło ołtarza zbiegają się, tworząc potężny filar, to Bazylika św. Ojca Pio. Jak tłumaczy o. Zbigniew, filar wtapia się w posadzkę, by stanowić centrum niższej kondygnacji i z wizerunkiem Chrystusa wspierać całą konstrukcję, symbolizując Kościół, powołany do istnienia przez Zbawiciela i trwający przez wieki dzięki Jego żywej obecności i sile. W tym samym miejscu ustawiony jest sarkofag ze szczątkami Świętego. Wierni w skupieniu podchodzą, dotykają go dłońmi, modlą się, na specjalnie przygotowanych kartkach z wizerunkiem świętego zostawiają swoje prośby i dziękczynienia. Podnosząc głowy, widzą wspaniałe mozaiki zaprojektowane i wykonane przez jezuitę pochodzącego ze Słowenii, o.  Iwana Rupnika z Watykanu. Do podziemia schodzi się pochyłym korytarzem, na którego ścianach o. Rupnik zilustrował najbardziej znaczące momenty z życia św. O. Pio i św. Franciszka, którego imię nadano mu na chrzcie św. na drugi dzień po przyjściu na świat. Nigdy nie miał mocarnego zdrowia, cierpienie z powodu stygmatów, które nosił 50 lat i jeden dzień, wywoływały bardzo wysoką temperaturę, nie głosił kazań, nie znał języków obcych, a jednak zjednywał ludzi, przyciągał jak magnez, poruszał ich sumienia. Był wspaniałym spowiednikiem i przyszedł czas, że penitenci, zjeżdżający się z całego świata, musieli zapisywać się w kolejce do spowiedzi. Miał dar przenikania ludzkich sumień, uzdrawiania, biolokacji.
7 września przypada pierwszy piątek miesiąca i o. Zbigniew zaprasza nas na Drogę Krzyżową. Po ciepłym dniu robi się bardzo chłodno, a kiedy o godzinie 21 wyrusza procesja z krzyżem, od morza, skrytego gdzieś na dole w ciemności, nadciąga wiatr w silnych porywach, ale nikt nie rezygnuje z nabożeństwa. O tej samej porze nazajutrz tysiące ludzi z płonącymi świecami zjawiają się, by ruszyć z procesją różańcową od kościoła Matki Bożej Łaskawej do nowej bazyliki św. Ojca Pio. 
Tu zaczyna się Droga Krzyżowa koło Sanktuarium.
Dzięki naszemu opiekunowi mogłyśmy zobaczyć celę, gdzie mieszkał o. Pio, przyklęknąć w skromnej kaplicy naprzeciwko, gdzie przez 25 miesięcy w asyście tylko jednego brata mógł sprawować Eucharystię, znosząc w pokorze niezasłużone restrykcje, spowodowane donosami osób głęboko nieżyczliwych, a związane z zakazem kontaktu ze światem zewnętrznym. Idziemy ulubioną alejką Świętego, w przyklasztornym ogrodzie, stajemy przy drzwiach, którymi tutejsi byli wpuszczani do stygmatyka, kiedy byli bez szans, by przecisnąć się przez tłum okupujący świątynię i klasztor. Dowiadujemy się, że o. Pio dwie godziny przygotowywał się do Eucharystii, a pierwszą Mszę św. odprawiał o godzinie czwartej.  
Klasztorny ogród, ulubiona alejka Ojca Pio. Przemierzając ją, odmawiał Różaniec.
Nasz przewodnik odsyła nas do licznych publikacji, które w Polsce wydano na temat św. Ojca Pio. Chociaż wydano już tyle książek, życie, cuda, jakie dokonały się za jego wstawiennictwem, są wciąż niewyczerpanym źródłem materiału do badań i publikacji. Takim materiałem między innymi są tysiące listów, które napłynęły z Polski, a które, starannie zabezpieczone, czekają na opracowanie.
W sobotnie popołudnie pojechaliśmy naszą wypożyczoną lancią do Monte Sant’Angelo na górze Gargano, gdzie znajduje się grota – jedyne na świecie miejsce objawienia św. Michała Archanioła. Droga jest stroma i kręta, wokół kamienisty grunt i stoki, na których rzędy usypanych kamieni starają się zapobiec osypywaniu się ziemi, by wydała jakikolwiek plon. Widzimy kozy i osiołki. Podjeżdżając, nie spodziewamy się, że na szczycie pojawi się naszym oczom twierdza, kamieniczki, świątynie i pałace. Miejsce objawienia znajduje się w głębokiej jaskini, do której schodzimy wielowiekowymi schodami. Pielgrzymów – turystów jest mnóstwo, podziemna świątynia wypełniona ludźmi w różnym wieku i różnej narodowości, widzimy nawet kilkutygodniowe dzieciątko. Polska zakonnica w zakrystii zapowiada, że za 4 minuty zacznie się Msza św., którą jak sie okaże, odprawi polski ksiądz oczywiście po włosku. Wracamy, krążąc po innych grotach, jedna z nich jest galerią z reprodukcjami dzieł, inspirowanych postacią św. Michała Archanioła, a inna miejscem „oczyszczenia”, czyli spowiedzi. Zapuszczamy się w stromo biegnące uliczki, koło jednego kościoła dostrzegamy człowieka w dziwnej szacie. Nasz przewodnik tłumaczy, że takie rozmaite stroje noszą bractwa modlitewne, a mnie się przypominają Walonowie na szczycie Śnieżki w czasie dorocznego odpustu św. Wawrzyńca, choć w tej szacie Włocha dominuje błękit, a nasi Walonowie mają stroje brązowe. 
Ogród klasztorny z okresu, kiedy żył św. Ojciec Pio. (zdjęcie z muzeum).
To samo miejsce sfotografowane 7 września 2012 r.
 Zjeżdżamy w stronę morza, a skóra cierpnie na karkołomnych zakrętach. Na pociechę mamy widok domków zbudowanych na zboczach przez saracenów, innych wzniesień, załomów skalnych i lazurowego morza. Zjeżdżamy do nadmorskiego miasta, oddzielonego od brzegu gajem oliwnym. Krętymi dróżkami dojeżdżamy na sam brzeg. Parasole i leżaki juz poskładane, kamienista, wąska plaża opustoszała. Z prawej strony piętrzy się, wbijając w morze skalny klif i czyni to miejsce cichym i spokojnym. Po drażniących stopy kamieniach dochodzę do wody, zanurzam stopy, chłonąc magię tej chwili. Łączymy się telefonem komórkowym z Polską i dzielimy z bliskimi radością nadchodzącego pięknego wieczoru.
Pora wracać do domu. By zdążyć w niedzielę do Rzymu na samolot, musiałyśmy pójść na najwcześniejszą mszę św. o godzinie 6 min 30. Przyszłyśmy kilka minut wcześniej, a kościół Matki Bożej Łaskawej już był wypełniony. Ścisnęło nas coś za gardło, jak na zakończenie Eucharystii wierni zaczęli śpiewać po włosku…. „Czarną Madonnę”, a my włączyłyśmy się do tego chóru w naszym własnym języku.
Muzeum. To tylko mała część listów pisanych do O.Pio z całego świata
Mimo wielkiego ruchu na trasie, mimo 31-stopniowego upału, mimo komunikatu nawigacji: „tracę połączenie z satelitą”, który pojawił się na ekraniku 100 km przed Fiumicino, na czas dotarłyśmy do Rzymu ze zmęczoną, ale szczęśliwą Magdaleną, która imponowała doskonałym opanowaniem kierownicy. I tym razem skorzystałyśmy z salonu dla posiadaczy właściwych kart. Tu nie było tak pięknie, jak na wrocławskim lotnisku. A samoobsługę zastąpiła kelnerka w bufecie, która spełniała życzenia podróżnych. O ile podczas lotu do Rzymu oddzielała nas od ziemi warstwa chmur, o tyle w czasie powrotu powietrze było kryształowo czyste i z wysokości 11 tysięcy metrów można było podziwiać morze, wysepki i góry marząc o tym, by to, co się zdarzyło, można było zacząć od początku. Moja ś.p. Babcia Filomena powiedziałaby w tym miejscu: Ty podziękuj Panu Bogu za to, co przeżyłaś i nie domagaj się tego, co niemożliwe.
Maria Suchecka 

Kabina dla palaczy na warszawskim lotnisku.

Lokalny akcent na  warszawskim lotnisku - książka z reklamą Doliny Pałaców i Ogrodów, czyli Kotliny Jeleniogórskiej.
Autorka zwiedza Monte Sant' Angelo