Rozpoczęły się wakacje. Na parę dni przyjechał do mnie wnuczek. Dobrze
zaplanowany dzień wraz ze wspaniałą pogodą, obudził nas wczesnym rankiem. Góry
czekały, a gorący dzień nie sprzyjał wędrowcom, więc wyjechaliśmy o świcie.
Zamierzaliśmy dojechać do Sobótki, a tam z Przełęczy Tąpadły wyruszyć
niebieskim szlakiem na Ślężę (718 m n. p. m.) -
pierwszy wspólnie zdobywany szczyt, górę o czarodziejskiej mocy, słynną
z obrzędów pogańskich. Gdy dojechaliśmy na parking, nie było jeszcze innych
samochodów.
W dobrych humorach, zachwyceni otaczającą przyrodą, zapachem lasu, porannym
śpiewem ptaków, szliśmy w górę, fotografując wiewiórki skaczące po konarach
drzew, ślicznie kwitnące pokrzywy i pióropusze paproci zdobiące las.
Gdzieniegdzie na drzewach wisiały małe drewniane kapliczki z biało -
niebieskimi chorągiewkami. Umiejscowione na szlaku wytyczały drogę, tak jakby
czekały na modlitwę. Rozmawialiśmy cicho, aby nie zagłuszyć szeptu lasu.
Dowiedziałam się, że wnuk nie idzie do I Komunii Świętej.
- To już postanowione - zakomunikował. Wiedział, że miałam odmienne zdanie.
- Dlaczego?- zapytałam. Spokojnie drążyliśmy temat, przedstawiając swoje
argumenty na „tak” i na „nie”.
- Uzgodniłem z Tatusiem, że nie pójdę – powiedział stanowczo – i nie mogę
zmienić zdania, to męska decyzja - dodał.
- Ośmioletnie dziecko i już wspólnie z dorosłymi dokonuje wyborów –
pomyślałam zatroskana. - Zawsze można zmienić zdanie - zakończyłam dyskusję
Patrzyłam z czułością, a mój smyk biegł po kamykach wyżej i wyżej jak
jelonek. Czytał znaki, oglądał tablice informacyjne.
- Już nie mogę iść dalej, musimy wracać – zakomunikował nagle i przysiadł
na pieńku drzewa. Był zmęczony. Odpoczęliśmy dłuższą, zjedliśmy po kanapce i
zaspokoiliśmy pragnienie.
- Już będzie lżej w plecakach – zagadnęłam i poszliśmy dalej. – Mnie też
jest ciężko. Boli mnie złamany palec u nogi. Musimy być dzielni – kontynuowałam
– przecież zdobywamy szczyt, dążymy do wytyczonego celu, nie mamy wyjścia,
musimy iść dalej. Do celu należy dążyć wytrwale, nawet gdy tyle kamieni na
drodze – dodałam. Nie był zachwycony,
ale przemilczał swoje argumenty o powrocie. Szedł jakby trochę obrażony.
- Już czwarta stacja, jeszcze piąta, a szósta to szczyt i nasz cel –
odezwał się po chwili. Fotografował uciekającą
myszkę, a ja opowiadałam o spotykanych roślinach, drzewach, o dawnych
sytuacjach i obecnych, trochę „kolorowałam”. Spotkaliśmy kolejne kapliczki,
które niedawno pozostały po pielgrzymce prowadzącej tą drogą do starego
kościoła na szczycie góry. Wstąpiły w nas nowe siły, zapomnieliśmy o zmęczeniu,
a za następnym zakrętem zobaczyliśmy polanę, a na niej schronisko i obok
okazały maszt telewizyjny.
- Dotyka chmur – zagadnął malec.
Na wzgórku zobaczyliśmy bardzo stary, kamienny kościółek.
- Ty babuniu odpocznij, a ja zdobędę szczyt za siebie i za ciebie.
Pobiegł po kilkudziesięciu schodach, ciągle znikał za kolejnymi murami z
kamienia. Z daleka był bardzo malutki, taka kropeczka czerwona. Dotarł do drzwi
kościoła, były zamknięte. Na pewno otwierane są na okolicznościowe
uroczystości. Usiadłam na ławeczce u podnóża. Ktoś dba
o mnie – pomyślałam i łzy wzruszenia popłynęły po mojej twarzy. Patrzyłam z daleka, jaki był mały na tle tej wielkiej budowli dotykającej chmur. Zbiegał jak koziołek wypuszczony na łąkę. Usiadł obok i zrobił kilka zdjęć. Odpoczywaliśmy jedząc kanapki i popijając źródlaną wodą. Po chwili pobiegł do schroniska i wrócił z widokówką podbitą pieczątką z datownikiem, dowodem zdobycia szczytu Ślęży. Jakie było moje zdziwienie, gdy zobaczyłam kartkę z kościółkiem. Odnalazłam niespodziewanie piękny sens naszej wyprawy. Nie komentowałam.
o mnie – pomyślałam i łzy wzruszenia popłynęły po mojej twarzy. Patrzyłam z daleka, jaki był mały na tle tej wielkiej budowli dotykającej chmur. Zbiegał jak koziołek wypuszczony na łąkę. Usiadł obok i zrobił kilka zdjęć. Odpoczywaliśmy jedząc kanapki i popijając źródlaną wodą. Po chwili pobiegł do schroniska i wrócił z widokówką podbitą pieczątką z datownikiem, dowodem zdobycia szczytu Ślęży. Jakie było moje zdziwienie, gdy zobaczyłam kartkę z kościółkiem. Odnalazłam niespodziewanie piękny sens naszej wyprawy. Nie komentowałam.
- Wracamy - rzuciłam hasło do powrotu.
Byłam zmęczona, ale szczęśliwa. Wnuk zbiegał z góry z
odzyskaną energią. Uchwycił w kadrze małą szarą myszkę, którą gonił od
pierwszych kroków wyprawy. Najpierw biegł cichutko, zaczaił się w miejscu, a
potem okrzyk radości – hura, hura, mam, mam, udało się, mam ją! Szłam powoli,
a mój wnuk odgarniał kamienie spod moich stóp i cieszył się ze swojego pomysłu. Nagle zboczył ze szlaku i znalazł dróżkę prowadzącą równolegle przez las.
a mój wnuk odgarniał kamienie spod moich stóp i cieszył się ze swojego pomysłu. Nagle zboczył ze szlaku i znalazł dróżkę prowadzącą równolegle przez las.
- To będzie nasza droga - powiedział radośnie.
Rzeczywiście było wygodniej.
- Już blisko, blisko – cieszył się chłopiec szczęśliwy,
że wraca. Rozgadał się.
- Zdobyliśmy szczyt i dotarliśmy do naszego celu -
powiedział poważnie.
- Super, super, czuję się świetnie, a teraz ty babciu
masz kryzys, idziesz powoli i marudzisz - zawołał jednym tchem. Dasz radę,
jeszcze tylko trzy stacje - powiedział rozważnie. Przechodziliśmy właśnie obok
drewnianego szałasu, skąd wcześniej chciał wracać, idąc w górę.
- Widzisz babciu już niedługo, super - krzyknął zbiegając
w dół, to znów wracał do mnie.
Tak idąc rozmawialiśmy. Pytał o Adama i Ewę. Wiedział
już, kto stworzył świat, ale nie rozumiał. - Przyjdzie czas, a wszystko stanie
się dla ciebie jasne - stwierdziłam. Są jednak pewne rzeczy, w które musimy
uwierzyć - zakończyłam temat.
Właśnie na tej czarodziejskiej górze można znaleźć sens
naszego życia - pomyślałam.
- Wiesz kochanie – przerwałam ciszę - kościółek przetrwał
kilka wieków, abyśmy mogli patrzeć
w niebo, przeżegnać się, wzmocnić siebie i wrócić do domu pełni energii do życia.
w niebo, przeżegnać się, wzmocnić siebie i wrócić do domu pełni energii do życia.
Pogoda nam dopisała, a drzewa dawały potrzebny cień. Było
duszno, lecz przyjemnie, deszcz wisiał w powietrzu, ale nas oszczędził.
Zmęczeni i spragnieni wróciliśmy na początek naszej drogi.
- Parking pełen samochodów - zawołał strudzony wędrowca i
szukał naszego „weterana”.
Góra pozostała za nami, a wspomnienia w nas. Jechaliśmy w
milczeniu.
- Szkoda, że dzień tak szybko skończył się – zagadnął w zamyśleniu
chłopiec. - Kiedy znów pojedziemy zdobywać szczyty? - zapytał rezolutnie.
- Będą już tylko wyższe, na przykład „Śnieżka” - Królowa
Karpacza, ponad 1600 metrów nad poziomem morza, ale to na kolejne wakacje -
odpowiedziałam.
- To aż cały rok będę czekał? - zapytał zawiedziony.
- Tak właśnie uczymy się cierpliwie czekać -
odpowiedziałam. – Rok szybko minie, tak jak minęło 30 lat, kiedy to z twoją
mamą i ciocią zdobywaliśmy Ślężę, jakby to było wczoraj, tylko ja jestem starsza
o tyle lat, a ze mną jest już mój wnuczek, kolejne pokolenie – dodałam.
- Oj, nie babciu! Jesteś tylko trochę starsza, ale dalej
świetna, wesoła i spokojna. Kocham ciebie - powiedział niespodziewanie.
- Ja ciebie też bardzo kocham - odpowiedziałam wzruszona,
na tak piękne wyznanie miłości.
Po południu odwiozłam wnuczka do domu, a za parę dni
wyjechał na obóz. Dni szybko mijały. Moje myśli wracały do tej wspaniałej
wyprawy w głąb góry i w głąb siebie. Wspomnienia przerwał telefon.
- Już wróciłem babciu, było fajnie, nie dzwoniłem, byłem
bardzo zajęty - wyrzucił z siebie.
- Nie szkodzi - odpowiedziałam - właśnie dlatego nie
mogłam się do Ciebie dodzwonić. Super, że już jesteś, na pewno było wspaniale,
niedługo zobaczymy się – odpowiedziałam.
- Babciu – kontynuował dalej – dzwonię, aby ci
powiedzieć, że tatuś zgodził się, żebym poszedł do I Komunii Świętej. Super!
Prawda?
- Tak, cieszę się bardzo - odpowiedziałam, a głos mi
drżał ze wzruszenia.
- Pa, pa, do zobaczenia i dzięki za telefon - zakończyłam
rozmowę.
To był pierwszy krok dziecka w poszukiwaniu sensu życia.
Zrozumiałam, co znaczy, gdy ktoś ukochany, a szczególnie dziecko, ma szanse
otrzymać od życia wspaniały „Kamień Węgielny”. A ja odnalazłam swój wielki sens
życia w wierze i byciu babcią.
Lipiec 2012
Bożena Pest.