wtorek, 25 września 2012

W poszukiwaniu sensu... - Bożena Pest


Rozpoczęły się wakacje. Na parę dni przyjechał do mnie wnuczek. Dobrze zaplanowany dzień wraz ze wspaniałą pogodą, obudził nas wczesnym rankiem. Góry czekały, a gorący dzień nie sprzyjał wędrowcom, więc wyjechaliśmy o świcie. Zamierzaliśmy dojechać do Sobótki, a tam z Przełęczy Tąpadły wyruszyć niebieskim szlakiem na Ślężę (718 m n. p. m.) -  pierwszy wspólnie zdobywany szczyt, górę o czarodziejskiej mocy, słynną z obrzędów pogańskich. Gdy dojechaliśmy na parking, nie było jeszcze innych samochodów.
W dobrych humorach, zachwyceni otaczającą przyrodą, zapachem lasu, porannym śpiewem ptaków, szliśmy w górę, fotografując wiewiórki skaczące po konarach drzew, ślicznie kwitnące pokrzywy i pióropusze paproci zdobiące las. Gdzieniegdzie na drzewach wisiały małe drewniane kapliczki z biało - niebieskimi chorągiewkami. Umiejscowione na szlaku wytyczały drogę, tak jakby czekały na modlitwę. Rozmawialiśmy cicho, aby nie zagłuszyć szeptu lasu. Dowiedziałam się, że wnuk nie idzie do I Komunii Świętej.
- To już postanowione - zakomunikował. Wiedział, że miałam odmienne zdanie.
- Dlaczego?- zapytałam. Spokojnie drążyliśmy temat, przedstawiając swoje argumenty na „tak” i na „nie”.
- Uzgodniłem z Tatusiem, że nie pójdę – powiedział stanowczo – i nie mogę zmienić zdania, to męska decyzja - dodał.
- Ośmioletnie dziecko i już wspólnie z dorosłymi dokonuje wyborów – pomyślałam zatroskana. - Zawsze można zmienić zdanie - zakończyłam dyskusję
Patrzyłam z czułością, a mój smyk biegł po kamykach wyżej i wyżej jak jelonek. Czytał znaki, oglądał tablice informacyjne.
- Już nie mogę iść dalej, musimy wracać – zakomunikował nagle i przysiadł na pieńku drzewa. Był zmęczony. Odpoczęliśmy dłuższą, zjedliśmy po kanapce i zaspokoiliśmy pragnienie.
- Już będzie lżej w plecakach – zagadnęłam i poszliśmy dalej. – Mnie też jest ciężko. Boli mnie złamany palec u nogi. Musimy być dzielni – kontynuowałam – przecież zdobywamy szczyt, dążymy do wytyczonego celu, nie mamy wyjścia, musimy iść dalej. Do celu należy dążyć wytrwale, nawet gdy tyle kamieni na drodze – dodałam.  Nie był zachwycony, ale przemilczał swoje argumenty o powrocie. Szedł jakby trochę obrażony.
- Już czwarta stacja, jeszcze piąta, a szósta to szczyt i nasz cel – odezwał się po chwili.  Fotografował uciekającą myszkę, a ja opowiadałam o spotykanych roślinach, drzewach, o dawnych sytuacjach i obecnych, trochę „kolorowałam”. Spotkaliśmy kolejne kapliczki, które niedawno pozostały po pielgrzymce prowadzącej tą drogą do starego kościoła na szczycie góry. Wstąpiły w nas nowe siły, zapomnieliśmy o zmęczeniu, a za następnym zakrętem zobaczyliśmy polanę, a na niej schronisko i obok okazały maszt telewizyjny.
- Dotyka chmur – zagadnął malec.
Na wzgórku zobaczyliśmy bardzo stary, kamienny kościółek.
- Ty babuniu odpocznij, a ja zdobędę szczyt za siebie i za ciebie.
Pobiegł po kilkudziesięciu schodach, ciągle znikał za kolejnymi murami z kamienia. Z daleka był bardzo malutki, taka kropeczka czerwona. Dotarł do drzwi kościoła, były zamknięte. Na pewno otwierane są na okolicznościowe uroczystości. Usiadłam na ławeczce u podnóża. Ktoś dba
o mnie – pomyślałam i łzy wzruszenia popłynęły po mojej twarzy. Patrzyłam z daleka, jaki był mały na tle tej wielkiej budowli dotykającej chmur. Zbiegał jak koziołek wypuszczony na łąkę. Usiadł obok i zrobił kilka zdjęć. Odpoczywaliśmy jedząc kanapki i popijając źródlaną wodą. Po chwili pobiegł do schroniska i wrócił z widokówką podbitą pieczątką z datownikiem, dowodem zdobycia szczytu Ślęży. Jakie było moje zdziwienie, gdy zobaczyłam kartkę z kościółkiem. Odnalazłam niespodziewanie piękny sens naszej wyprawy. Nie komentowałam.
- Wracamy - rzuciłam hasło do powrotu.
Byłam zmęczona, ale szczęśliwa. Wnuk zbiegał z góry z odzyskaną energią. Uchwycił w kadrze małą szarą myszkę, którą gonił od pierwszych kroków wyprawy. Najpierw biegł cichutko, zaczaił się w miejscu, a potem okrzyk radości – hura, hura, mam, mam, udało się, mam ją! Szłam powoli,
a mój wnuk odgarniał kamienie spod moich stóp i cieszył się ze swojego pomysłu. Nagle zboczył ze szlaku i znalazł dróżkę prowadzącą równolegle przez las.
- To będzie nasza droga - powiedział radośnie. Rzeczywiście było wygodniej.
- Już blisko, blisko – cieszył się chłopiec szczęśliwy, że wraca. Rozgadał się.
- Zdobyliśmy szczyt i dotarliśmy do naszego celu - powiedział poważnie.
- Super, super, czuję się świetnie, a teraz ty babciu masz kryzys, idziesz powoli i marudzisz - zawołał jednym tchem. Dasz radę, jeszcze tylko trzy stacje - powiedział rozważnie. Przechodziliśmy właśnie obok drewnianego szałasu, skąd wcześniej chciał wracać, idąc w górę.
- Widzisz babciu już niedługo, super - krzyknął zbiegając w dół, to znów wracał do mnie.
Tak idąc rozmawialiśmy. Pytał o Adama i Ewę. Wiedział już, kto stworzył świat, ale nie rozumiał. - Przyjdzie czas, a wszystko stanie się dla ciebie jasne - stwierdziłam. Są jednak pewne rzeczy, w które musimy uwierzyć - zakończyłam temat.
Właśnie na tej czarodziejskiej górze można znaleźć sens naszego życia - pomyślałam.
- Wiesz kochanie – przerwałam ciszę - kościółek przetrwał kilka wieków, abyśmy mogli patrzeć
w niebo, przeżegnać się, wzmocnić siebie i wrócić do domu pełni energii do życia.
Pogoda nam dopisała, a drzewa dawały potrzebny cień. Było duszno, lecz przyjemnie, deszcz wisiał w powietrzu, ale nas oszczędził. Zmęczeni i spragnieni wróciliśmy na początek naszej drogi.
- Parking pełen samochodów - zawołał strudzony wędrowca i szukał naszego „weterana”.
Góra pozostała za nami, a wspomnienia w nas. Jechaliśmy w milczeniu.
- Szkoda, że dzień tak szybko skończył się – zagadnął w zamyśleniu chłopiec. - Kiedy znów pojedziemy zdobywać szczyty? - zapytał rezolutnie.
- Będą już tylko wyższe, na przykład „Śnieżka” - Królowa Karpacza, ponad 1600 metrów nad poziomem morza, ale to na kolejne wakacje - odpowiedziałam.
- To aż cały rok będę czekał? - zapytał zawiedziony.
- Tak właśnie uczymy się cierpliwie czekać - odpowiedziałam. – Rok szybko minie, tak jak minęło 30 lat, kiedy to z twoją mamą i ciocią zdobywaliśmy Ślężę, jakby to było wczoraj, tylko ja jestem starsza o tyle lat, a ze mną jest już mój wnuczek, kolejne pokolenie – dodałam.
- Oj, nie babciu! Jesteś tylko trochę starsza, ale dalej świetna, wesoła i spokojna. Kocham ciebie - powiedział niespodziewanie.
- Ja ciebie też bardzo kocham - odpowiedziałam wzruszona, na tak piękne wyznanie miłości.
Po południu odwiozłam wnuczka do domu, a za parę dni wyjechał na obóz. Dni szybko mijały. Moje myśli wracały do tej wspaniałej wyprawy w głąb góry i w głąb siebie. Wspomnienia przerwał telefon.
- Już wróciłem babciu, było fajnie, nie dzwoniłem, byłem bardzo zajęty - wyrzucił z siebie.
- Nie szkodzi - odpowiedziałam - właśnie dlatego nie mogłam się do Ciebie dodzwonić. Super, że już jesteś, na pewno było wspaniale, niedługo zobaczymy się – odpowiedziałam.
- Babciu – kontynuował dalej – dzwonię, aby ci powiedzieć, że tatuś zgodził się, żebym poszedł do I Komunii Świętej. Super! Prawda?
- Tak, cieszę się bardzo - odpowiedziałam, a głos mi drżał ze wzruszenia.
- Pa, pa, do zobaczenia i dzięki za telefon - zakończyłam rozmowę.
To był pierwszy krok dziecka w poszukiwaniu sensu życia. Zrozumiałam, co znaczy, gdy ktoś ukochany, a szczególnie dziecko, ma szanse otrzymać od życia wspaniały „Kamień Węgielny”. A ja odnalazłam swój wielki sens życia w wierze i byciu babcią.

Lipiec 2012
Bożena Pest.