poniedziałek, 3 września 2012

Wspomnienie z Norwegii - Maria Suchecka


Tamta Norwegia

Anders Behring Breivik osądzony. Bez cienia skruchy przyjął wyrok, a tylko wyraził ubolewanie… że nie zabił więcej. Tak runął odwieczny punkt Dekalogu: NIE ZABIJAJ. Media nie ustają w komentowaniu tego niemieszczącego się w głowie zbrodniczego aktu. A w mojej pamięci napływają wspomnienia z cudnej Norwegii, kraju niezwykłych widoków, niezwykłych dokonań, niezwykle pracowitych i wytrwałych ludzi.
Kamper stał przed garażem przy ulicy Trollów. Taka zapowiedź urodzinowego prezentu, jakim okazała się tygodniowa podróż nad fiordy. Minęliśmy granicę niepostrzeżenie i kiedy nadszedł wieczór, zaparkowaliśmy na pierwszym lepszym placyku koło sklepu w małym miasteczku, a malcy od razu pobiegli do wielkiego kolorowego trolla, który straszył u wejścia do marketu. Nikogo nie trzeba było prosić o zgodę ani nikomu płacić. W kamperze z aneksem kuchennym i sanitarnym, z zapasem wody i pustym jeszcze zbiornikiem kanalizacyjnym byliśmy samowystarczalni, dokupiliśmy tylko biszkopty, jak się okazało – droższe niż w Szwecji, na planowany urodzinowy tort dla Kacperka. 
Pierwszy napotkany troll
Nazajutrz wzięliśmy azymut na Flam. Płaski teren znienacka się skończył i zaparkowaliśmy w miejscu, z którego w dole widać było wąwóz okolony strzelistymi zboczami. Tu zaczęliśmy zjazd serpentynami, wgryzającymi się w stromiznę, w niekiedy wbijającymi się w wydrążone skały zbocza. Po pewnym czasie zrozumiałam, dlaczego, jadąc wzdłuż fiordu, musieliśmy przystawać, wjeżdżając na prom, by znaleźć się po drugiej stronie wody. Po prostu zbocze fiordu było tak strome, skaliste i wysokie, że nawet pracowite ręce Norwegów nie dałyby rady, by wyciąć w nim trasę dla samochodów. Podziwiałam kierowcę przesuwając w palcach koraliki różańca, jak spokojnie i pewnie prowadzi nasz pojazd, kiedy z lewej strony czyha czeluść. 
W tym miejscu zaczął się karkołomny zjazd nad fiord
Zachwycił nas skąpany w zieleni Flam. Bez trudu odnaleźliśmy kamping, na którym rosły obficie owocujące jabłonie. Teraz dowiedziałam się, że jutro pojadę liczącą 100 lat kolejką. Sama, bo towarzysze tej wyprawy jeździli nią przed rokiem. Ostrzegli, że mam trzymać nerwy na wodzy i opanować straszliwy lęk wysokości, który mnie trapi od dzieciństwa. Powtórzyło się to samo, ale w odwrotnym kierunku. Teraz po prawej coraz niżej zostawała kotlina, a po lewej wznosiło się zbocze.
Kamper we Flam. Za autorką jabłoń obsypana owocami.
Byłam uprzedzona, że w pewnym momencie pociąg zatrzyma się na piętnaście minut, można będzie opuścić wagony i zachłysnąć się niesamowitym widokiem. Tak właśnie było. Olbrzymia kaskada wody spadała wprost pod taras, na którym podziwialiśmy widok, kropelki wody bryzgały na nasze twarze, a wokół rozbrzmiewał cudny song. Zaś na obmywanych wodą skałach tańczyła nimfa, właściwie ondyna. Potem syn mi wytłumaczył, że to nie mogła być tancerka, gdyż wiotka i szczupła dziewczyna nie utrzymałaby się na śliskich skałach, smagana wiatrem. Na szczęście dla rodziny, dla archiwum zasobów naszych wspomnień, ta scena została wcześniej sfilmowana przez moich bliskich i wystarczająco dobrze utrwalony został i śpiew, i taniec w tym niezwykłym miejscu. Zgodnie z zaplanowaną marszrutą, kolejnego dnia wsiedliśmy na statek, który wozi turystów Aurlandsfjordem, nad którym położony jest Flam. Ten fiord stanowi odnogę Sagnefjordu, liczącego 204 km długości i 1308 m głębokości. Strome zbocza, kaskady wodospadów, niewielkie ustępy terenu, skrzętnie zabudowane malowniczymi domkami, to widoki po obu stronach fiordu. Na statku turyści z rozmaitych kontynentów, zapatrzeni w te cuda natury. W zacisznej, oszklonej sali pod dachem chronimy się przed wiatrem i pokrzepiamy kawą. Zajmujemy miejsce na wprost Rosjanek, wdajemy się w rozmowę i najstarsza z nich opowiada, że nie pamięta ojca – architekta, zesłanego i zgładzonego przez bolszewików. Ponieważ znał języki obce, bez dodatkowych dowodów winy został uznany za szpiega.
Turyści wsiadają do stuletniej kolejki.
Odyna tańczy
Turyści płyną  zachwycając się pejzażami.
Zaprzyjaźnione Rosjanki na statku
Z zachwytem oglądamy miejsce, gdzie zbiegają się dwie odnogi fiordu.  Docieramy do końcowego portu, po drodze nigdzie nie cumując, a tam kuszą pamiątki, straszą trolle, ludzie wydają pieniądze na potęgę, a potem wracamy, dalej napawając się widokami. 
Nie ma większego sensu opowiadanie o wszystkim, gdzie stanęły nasze nogi, ale pewne epizody są nie do usunięcia z pamięci. Pewnego wieczoru zatrzymujemy się na niewielkim placyku przy samym brzegu. Nie ma nikogo oprócz nas. Tylko niewielka budka z piktogramami informuje jednoznacznie, że tam możemy opróżnić kamperowy rezerwuar naszych płynnych nieczystości i napełnić zbiornik świeżą wodą. Za darmo. Takie punkty mijaliśmy w różnych miejscach, na różnych wysokościach. Odbieraliśmy ich widok, jako akt wielkodusznej życzliwości i pomocy względem turystów. Henryk z synkami penetruje najbliższy teren, a my z Madzią zabieramy się do przygotowania urodzinowego torciku. Biszkopty gotowe, bo kupione w sklepie, składniki do kremu, maliny i truskawki do dekoracji wyjmujemy z lodówki, ale kiedy podłączamy mikser, okazuje się, że elektryczność w kamperze nie jest skonfigurowana z parametrami urządzenia, zabranego z domu. Więc wychodzimy na powietrze z przygotowaną masą budyniową i jeszcze ciepłą łączymy z masłem, dodając aromaty. Mieszamy składniki drewnianym tłuczkiem wytrwale, aż powstaje wspaniały, puszysty krem. Potem zasiadamy do kolacji z toastem i gromkim, urodzinowym „Sto lat” dla ośmioletniego już Kacperka. Wyśpiewujemy życzenia w wersji angielskiej i szwedzkiej, bo w czasie okresowego pobytu w Szwecji, w międzynarodowej szkole Kacperek nauczył się tego repertuaru od rówieśników na uroczystościach, na które bywał zapraszany. 
Urodzinowy torcik.

Rano budzi nas szmer deszczu. Już wiemy, że stąd trasa prowadzi na jeden z największych wodospadów. Najpierw rusza Henryk z synkami, wzdłuż potoku, my z Madzią w kilkanaście minut później, zdecydowane skrócić sobie drogę, przedzierając się przez chaszcze na wzniesieniu, piętrzącym się nad fiordem. W tej wilgoci rośliny i krzewy są nadzwyczaj bujne, pędy jeżyn oplątują nam nogi, chaszcze, pnie drzew zagradzają drogę, więc szukamy dojścia do wytyczonego szlaku i tam już podążamy w deszczu, nie smagane gałęziami i witkami. Tam, gdzie kaskada zmienia się w potok, nie możemy iść dalej, spotykamy się z tymi, którzy nas wyprzedzili, więc robimy zdjęcia, podziwiamy rozszalałą zieleń i robimy odwrót z nieoczekiwanym łupem, jakim okazały się dorodne prawdziwki. Najpierw je zamrozimy, a potem wysuszymy w kotłowni domu przy ul. Trollów w Goeteborgu, żeby użyć je po kilku miesiącach w domu do wigilijnych uszek, które przypomną nam ten dzień.
Przedostatni etap. Parkujemy w kotlince nad potokiem. Wokół wzniesienia. Każdy skrawek ziemi uprawiony. W oddali wodospady. Bierzemy azymut na największy. Idziemy porośniętym lasem zboczem. Mijamy pasterskie budy, zabudowania mieszkalne. Cisza. Łowimy warkot motocykla. Dogania nas Norweg, tutejszy. Przystaje, pyta po angielsku, czy czasem nie głodni lub spragnieni, oferuje pomoc. Mamy jednak wszystko, toteż dziękujemy, więc odjeżdża. Świat ciszy, zieleni, skał, owiec na trawiastym zboczu, ostatnich malin na gałązkach, kaskad z lewej i prawej strony należy tylko do nas.
Niekiedy dzieją się rzeczy, których człowiek nie może przewidzieć. Tak myślałam, kiedy następnego dnia we mgle stałam przed najstarszym drewnianym kościółkiem w Norwegii, a moje wnuki wynurzały się z tej mgły krzycząc wniebogłosy, że tutaj zaraz za ogrodzeniem pasie się wielkie stado reniferów. Jesteśmy w Urnes nad Lusterfjorden. Tu chcemy zobaczyć dwunastowieczną świątynię, która znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Kościółek udostępniany jest zwiedzającym do końca sierpnia, ale my chcieliśmy choćby z zewnątrz spojrzeć na to cudo budownictwa słupkowo – klepkowego i zrobić zdjęcia na dowód, że nasze nogi tam stanęły. Opatrzność widać doceniła szczerość naszego pragnienia, bo kiedy malcy pod okiem taty wytropili najprawdziwsze renifery w liczbie kilkudziesięciu sztuk, nasza biegle władająca angielskim Madzia już dowiedziała się od pani kustosz, że właśnie w tym roku mimo prowadzonych prac konserwatorskich  kościół jest udostępniany zwiedzającym do końca września.
Najstarszy kościołek w Norwegii.
W środku zbitej z drewna wiaty, usadowieni na drewnianych siedziskach, na wielkim telebimie obserwujemy animację, odtwarzającą proces powstania kościółka, elementy jego wyposażenia, a także podobne rzeźby czy obrazy, znajdujące się w innych norweskich obiektach sakralnych. Ten sam materiał można obejrzeć poza wiatą, na ekranie komputera, a także na ofoliowanych fotografiach. Ledwie obejrzeliśmy to wszystko, już pani kustosz wezwała nas do budynku, który nie wiem, jak nazwać, bo znajduje się tam i biuro, i recepcja, i sala, na której eksponowane są elementy wystroju, wymontowane na czas prowadzonego w kościele remontu.
Pokazuje nam rzeźbę Ukrzyżowanego z Matką Bożą i św. Janem, na której Chrystus ukoronowany jest nie cierniami, ale prawdziwą monarszą koroną. Pokazuje najstarszy w Norwegii drewniany fotel, przeznaczony dla dostojnika kościelnego, a także siedzenia inne dla niewiast, inne dla mężczyzn. Informuje, że kościółek przechylił się o 11 cm i podjęto prace zabezpieczające, a w trakcie robót odkryto ślady istniejących w tym miejscu dwóch wcześniejszych świątyń. Niektóre elementy wystroju zostały zabrane do Oslo i do Bergen dla przeprowadzenia prac konserwatorskich.
Jesteśmy jedynymi adresatami tej informacji. Pani kustosz zaprasza nas do środka, robotnicy pytają, skąd turyści, wyjaśnia im, że z Polski i prowadzi do wnętrza. Pachnie starością, urzeka nas klimat dawności, wspinamy się na chór wąskimi schodkami, wieki się cofnęły, my katolicy modlimy się cicho w kościółku, który zbudowali nasi nordyccy bracia wiek po nawróceniu ich narodu, w latach 1129 – 1130. Ci, którzy widzieli Kościół Wang w Karpaczu, mogą łatwo sobie wyobrazić świątynię, o której piszę. Nim przystąpiłam do pisania tego tekstu, zajrzałam do Internetu, zakładając, że nie wszyscy czytelnicy mogą korzystać z tej kopali wiadomości i odnotowuję, że Ewangelia dotarła tu za sprawą Świętego Olafa II, który poznał wiarę chrześcijańską w Normandii, na dworze księcia Ryszarda III i w stolicy tego księstwa, w Ruen przyjął chrzest. Kiedy został norweskim władcą, w swoim już chrześcijańskim kraju wprowadził Prawo Kościelne. Równało ono wszystkich, możnych i biedaków, wobec zapisów tego prawa. Zakazywały one między innymi niewolnictwa i bigamii.
W każdym okręgu budowano kościoły, takie właśnie, jak ten, który oglądamy z podziwem. Podobno było ich 200, zostało 20, a ich konstrukcja przypomina łodzie wikingów. W okresie reformacji kościół przejęli ewangelicy. W Norwegii liczącej 4,6 mln mieszkańców religią państwową jest Kościół Norweski, protestancki, ewangelicko – luterański, a panujący król jest głową tego Kościoła. Przynależność do niego deklaruje 86 procent obywateli, ale liczne uczestnictwo w nabożeństwa obserwuje się tylko podczas świąt Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy.
Ostatnia noc. Spędzimy ją na przycmentarnym placyku niewielkiego miasteczka, w którym odbywają się wrześniowe festiwale poetyckie. Nazajutrz zaczniemy wspinać się na płaskowyż, piętrzący się nad fiordami. Zobaczymy białe jęzory lodowców, małe jeziorka, zasilane topniejącym śniegiem i opadami, rdzawą, niską roślinność i stada kóz, które tam się pasą. Zobaczymy plansze, informujące, jak wyglądały kiedyś te bezpieczne, utwardzone trasy, którymi jedziemy. Zadziwimy się pracowitością i wytrwałością Norwegów, którzy tę piękną, a trudną do ujarzmienia górzystą, pociętą fiordami i skalistą ziemię czynią sobie poddaną i otwartą, życzliwą dla przyjezdnych.
Teraz wiem, że nigdy bym nie przypuszczała, że ten wspaniały kraj uczynnych ludzi wyda człowieka, który okaże się potwornym mordercą.
Z tego wniosek, że zło może zalęgnąć się wszędzie.   
Maria Suchecka 

Widok ze stuletniej kolejki.

Na tym cmentarzu są groby liczące nawet po 300 lat.

Piktogramy mówią same za siebie i zapraszają bez słów.

Renifery, zdjęcie robione w mgle.
Widok ze stuletniej kolejki
Radość dla oczu.

Osada otulona na brzegu fiordu.

Posępny romantyzm fiordu.
Taki prawdziwek wyrósł koło wodospadu.
Stado kóz na płaskowyżu
Pejzaż z chmurką.
Nad fiordami piętrzą się skały.

Taki wodospad to częsty widok nad fiordem.
Rdzawy płaskowyż.
W deszczu dotarliśmy pod drugi co do wielkości wodospad Norwegii.
W porcie na końcu wodnej trasy.