sobota, 20 października 2012

"Bożydar" - część 4.


- Długo jest w stanie zawieszenia? – wskazał Bożydar głową Jasińskiego.
- Od czasu, gdy wygrał jakiś konkurs na kierownicze stanowisko, ale go nie dostał – podniósł torebkę z węglem drzewnym i nasypał pod kamiennym grillem.
- Tak twierdzi, ma na to dowód?
- Nie - Kozicki wzruszył ramionami. – A nawet jakby miał to, co ma z nim zrobić. Protestować, jak ten dzisiaj. Teraz może zapomnieć o jakiejkolwiek pracy w tym mieście, nikt go już nie przyjmie, bo będzie się bał takiej reklamy. Kuźnice są małe, żeby rozkręcić własny biznes, też trzeba mieć znajomości. Koło się zamyka. – Wyjął z przenośnej chłodziarki zamrożoną butelkę wódki i nalał do dwóch kieliszków, wypili. - Helena namówiła go, żeby przyszedł…
- I się rozerwał? Tak, to bardzo dobry pomysł zapraszać na urodziny męża, faceta w depresji. Trzeba było mu kupić rewolwer, żeby w łeb sobie strzelił.
Za drucianym ogrodzeniem zatrzymał się ogromny range rover. Wysiadła z niego szczupła blondynka o długich nogach w czerwonych szpilkach. Bożydar z komendantem nie widzieli swoich otwartych ust, zamknęli je dopiero, gdy od strony kierowcy ukazała się pyzata gęba właściciela samochodu, uśmiechnęła się, pomachała ręką i weszła do domu.
W ogrodzie pojawił się Jasiński. Podziękował komendantowi za miłe przyjęcie i przeszedł w miarę prosto do swojego ogrodu i legł na leżaku pod dużym przeciwsłoneczny parasolem.
- Żal człowieka - westchnął komendant, przekładając mięso widelcem.– Jak bóg strzela, to od razu z kilku armat, miał się żenić, ale dziewczyna z nim zerwała. Miał jechać na zawody szybowcowe, zrezygnował. Dobrze rodzice dawno zmarli.
Radny Czarny był gruby i mały, nie jak komendant potężnie zbudowany, którego masa ciała rozkładała się równomiernie na pozostałe członki. Przy komendancie wygadał żałośnie i gdyby nie funkcja Kozickiego, nikt nie namówiłby go do złożenia wizyty. Dlatego w takich okolicznościach, dla odwrócenia od siebie uwagi, zabierał swoją nową żonę, Ewę. Złożył życzenia urodzinowe, dał upominek w postaci butelki gruzińskiej wódki i bombonierki czekoladek, i poszedł pożalić się duchownemu.
- Niech ksiądz coś zrobi, bo będziemy mieć pielgrzymki jak do Matki Boskiej w Luwrze.
- W Lourdes - poprawił proboszcz.
- Nieważne, to we Francji, i to we Francji. Nie mam nic przeciwko Matce Boskiej, żeby mnie ksiądz dobrze zrozumiał, ale gdyby ona jednak chciała zaczekać dwa dni. W tej chwili, może to źle wpłynąć na pertraktacje, jestem na etapie dopinania umowy w sprawie budowy akwaparku.
- Ależ to nie ode mnie zależy.
- Od księdza właśnie, od księdza, jego głosu słuchają parafianie. Czy ksiądz zdaje sobie sprawę ilu bezrobotnych w naszym mieście znalazłoby pracę, gdyby umowa została podpisana? Co się z tym wiąże, nie muszę chyba mówić? Przecież księdzu też zależy, żeby jego owieczki były bogate, bo wpływa to na kasę kościoła.
- Miastu przydałby się rozgłos… - przyznał rację.
- No pewnie, widzę że się rozumiemy, bo w tej chwili to wygląda tak, że jedni ludzie klęczą pod figurą, a drudzy wokół nich chodzą z diabłem pod skórą.
- Ale co ja mogę?
- Stanąć na czele. Oni potrzebują przywódcy. Ten buntownik – wskazał na telewizor i Dyducha z transparentem – jest przeciwko naszemu lokalnemu porządkowi. Powinni go wsadzić do więzienia, bo robi czarny pijar. Oczernia pracowników. Ksiądz sam widzi, telewizja zamiast pokazywać parafian, przeprowadza z nim wywiad.
Wypito kilka toastów i wieczór nadszedł łagodnie. Dobre jedzenie i zimna wódka złagodziły napięcie dnia i początkową zaczepność gości. Słońce żegnało się ciepłymi podmuchami. Wtedy właśnie Dominik odebrał telefon. Kiedy całował Zytę i wstawał, niby do toalety, Bożydar zauważył na jego twarzy napięcie. Po drodze wziął z wieszaka marynarkę, którą wyjątkowo pozwolił żonie zdjąć z siebie, i szykował się do wyjścia bez pożegnania. Przed dom podjechał radiowóz. Komórka radnego zaintonowała Mydełko Fa. Czarny wstał, wyjął ją prawą ręką z bocznej kieszeni i przyłożył do ucha, w lewej trzymał jeszcze kieliszek… i nagle go wypuścił.
- Co takiego? Zamordowany! – gruchnął basem – gdzie? Jak? Komendancie Makuch został zabity.
Komendant, wydawało się gościom, zatrzymał się, otworzył usta i chciał coś powiedzieć. Czekali na bardzo ważne słowa, bo zdarzenie, miejsce i osoba były bardzo znaczące; po chwili zrobił krok, jakby płynął i po chwili bez pośpiechu upadł; czas się zatrzymał, wspominali później ten moment goście. Komendantowa zaczęła krzyczeć, ksiądz się modlić, radny drapać po głowie i zastanawiać, czy nie wpłynie to źle na jutrzejsze rozmowy biznesowe. Dominik chciał pomóc, ale jego komórka dzwoniła a radiowóz czekający za płotem trąbił. Jedynie Barbara nie wpadła w panikę, z pomocą Bożydara zdarła z komendanta koszulę, wykonała ucisk na mostek, i zabrała się do sztucznego oddychania. Sprawnie, rzeczowo jakby była pielęgniarką z dwudziestoletnim stażem, a nie księgową. Bożydar był z niej dumny, obiecał sobie, że już nigdy nie pożałuje pieniędzy na jej fanaberie.
- Zmarł?!  - Wyrwało się księdzu.
- Matko Boska – szepnął radny