poniedziałek, 17 grudnia 2018

Bronisław Krzemień - poleca

Rady dla mających ochotę na długowieczność


Dwudziestolatek przyjmujący zaproszenie na ślub kolegi, zapytany, kto będzie na weselu, słyszy, że sporo będzie starszych ludzi po czterdziestce. Trzydziestolatek spoglądając na klepsydrę, informującą o śmierci siedemdziesięcioletniej cioci, mówi matce, że trudno, ale ładny wiek osiągnęła i nic dziwnego, że zabrała się na drugi świat. A ja, przeżywając siódmy krzyżyk, dziwie się tym młodym ludziom, dla których czterdziestolatek jest starszym człowiekiem, zachłannie czytam książkę napisaną przez japońską dziennikarkę Takahashi Junko „Japoński przepis na stuletnie życie”.
Nic dziwnego, że autorem tej pozycji nie jest Polka ani Hiszpanka. Kraje, z których pochodzą, ze słyną z długowieczności, a Japonia – i owszem. Tam statystycznie jest najwięcej stulatków.
Autorka napisała kilkanaście reportaży, poświęconych osobom, które przeżyły 100, 105 i nawet więcej lat. Szczerze jednak wyznaje na końcu, że zanim sfinalizowała ten zbiór, kilkoro z jej bohaterów jednak umarło, czemu nie ma co się dziwić, bo nie jesteśmy nieśmiertelni. Więc gorączkowo szukałem informacji, jak zapewnić sobie długowieczność, a choćby tylko dożyć setki, bo po przekroczeniu magicznego progu państwo wyznaczyłoby mi spory dodatek do emerytury.
Teraz już wiem, że ważne jest staranne przeżuwanie potraw, dieta, ruch, wypracowanie sobie pasji i ciekawych zainteresowań, że długowieczności sprzyja twórcze życie. Bo na przykład jedna z ponadstulatek jest reporterką telewizyjną, inna fotografikiem, inna ma sukcesy w pływaniu, zaś jeden pan zwycięża w innym sporcie. Ale nie tylko ruch i zdrowy żołądek dzięki dobrej diecie zapewniają długie życie w dobrej formie. Niby to nie jest żądne odkrycie, ale warto przypomnieć, co radzi autorka. „Nigdy się nie poddawaj. Bądź miły i okazuj ludziom wdzięczność. Bądź optymistą i pozwól, by sprawy toczyły się swoim torem. Miej otwarty umysł i bądź świadomy swoich pragnień”.
Należy starać się o takt i delikatność, ćwiczyć nieugiętą wolę. A najbardziej warto podążać drogą samuraja. Być sprawiedliwym, odważnym, dobrym, uprzejmym, prawym, honorowym i wiernym. Znakomitymi cechami są uprzejmość, powściągliwość, powstrzymywanie się przed permanentnym wyrażaniem niezadowolenia, zdyscyplinowanie, skromność i wytrwałość.
Japoński poeta Bashō Matsuo powiedział, że miesiące i dni są podróżnikami w nieskończoności. Lata nadchodzą i mijają, a czas nie oszczędza nikogo.
Każdy w jakimś momencie przegra z upływem czasu, ale póki żyje, powinien dostrzegać każdy, najmniejszy powód do radości, a unikać demonizowania tego, co być może jest trudne, ale kwalifikuje się do przetrwania.
Aha, przypomniałem sobie, że jest w tej książce cenne pouczenie dla pań: „Kobieta powinna zachwycać bez względu na wiek”. I w tym miejscu dodam, że w tym względzie kobietom jest łatwiej, mają szminki, pudry, kremy i z tego, co widzę w łazienkowej szafeczce mojej żony, dziesiątki innych specyfików, dzięki którym niejedno męskie oko czepia się mojej lepszej połowy. I wcale mi się to za bardzo nie podoba.

Takahashi Junko „Japoński przepis na stuletnie życie”, przełożyła Karolina Jaszek, Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2018.

sobota, 1 grudnia 2018

Teresa Jurczyk

Listopadowy karnawał nad Gota


O siedemnastej mają zjawić się goście, a pani domu jeszcze krząta się szykując półmiski z zimnymi przekąskami. Maź ponagla, bo nie zdąży, a ona patrzy na zegar i mówi, że słońce zajdzie o piętnastej minut pięćdziesiąt osiem. Jest szybka jak błyskawica, jeszcze ostatni rzut oka na sery, tartinki, łosiową roladę i inne smakołyki, a za kwadrans zjawia się nie do poznania w czarnej sukni, biało-czerwonej peruce opadającej na oczy, szykownym żakiecie i dalmatańczykiem na ramieniu, wychylającym się zza długiego boa z piór. Nogi na wysokich szpilkach niosą ją pospiesznie do wejścia, bo już nadchodzi pierwsza z zaproszonych osób, czyli Miszka Miki, a w cywilu przedstawicielka firmy z Meksyku, która akurat uczestniczyła w wielkiej konferencji z udziałem kilkudziesięciu osób z wszystkich kontynentów.
Ledwie Królowa, właścicielka sfory pluszowych dalmatyńczyków uściskała Myszkę Miki, a już zaczęli zjawiać się następni, a wiec Aladyn, zła Wiedźma od Alicji w krainie czarów, a potem Słoń, Tygrys, Szrek i cała czereda rozradowanych przebierańców. Każdy każdemu rzucał się w objęcia i wszyscy na swój widok zanosili się od śmiechu. Nikt nie zjawił się z pustą ręką, słodycze, trunki, wypieki, zupy, gyros z trudem mieściły się na blatach kuchni i jadalni.
Potem nastąpiła radosna degustacja, jedna osoba przez drugą przypominała rozmaite zabawne sytuacje, nie darowano skośnookiemu przedstawicielowi firmy z Singapuru, który zjawił się bez wymaganego kostiumu i został ustrojony w kolorową, rozwichrzoną perukę, która miała w rezerwie pani domu. Na moje szczęście wśród gości była niedawno awansowana do centrali z Wrocławia młodziutka, ale bardzo ceniona pani Kasia i ona salwowała mnie, tłumacząc na bieżąco, co się dało, bo przecież nasza rodaczka czyli Pani Domu miała obowiązek zajmować się wszystkimi,gośćmi.
W pewnym momencie Aladyn zaprosił wszystkich do kręgu, każdego obradował prostokątnymi woreczkami wypełnionymi piaskiem i poczuliśmy się, jak na zajęciach w przedszkolu, ale to wcale nie były żarty. Woreczki posłużyły do arcyciekawych ćwiczeń, które aktywizowały obie półkule mózgu i cały system ruchowy tych postaci z bajek. Woreczki wirowały w powietrzu, należało je podrzucać, chwytać w locie oburącz lub na przemian jedną ze skrzyżowanych rąk, wyrzutem adresować je wybranym osobom z kręgu, dla zmylenia kierując wzrok w całkiem inną stronę. Było też mnóstwo innych zadań z użyciem tych woreczków, a każde następne okazywało się coraz trudniejsze. Jak objaśniła potem Królowa od dalmatyńczyków, ćwiczenia zestawił współczesny wybitny neurolog, badający aktywność półkul mózgowych. Może nie tyle sam zestawił te ćwiczenia, ale zostały one zaproponowane na innych spotkaniach interdyscyplinarnych przy okazji zajęć z samodoskonalenia kadry. Wybuchały salwy śmiechu, jak woreczki padały na podłogę lub ładowały w zupełnie niezamierzonych miejscach.
Te tylko na pozór zabawne zajęcia pobudziły krążenie, podniosły adrenalinę i wzmogły apetyt, więc w samą porę zjawił się gulasz z kaszą jęczmienną i kiszonymi ogórkami, które wysyła w świat firma „Rolnik”, a po nim gyros, kiedy zaś wszystko zostało zjedzone, docenione i obkomplementowane, nastąpiła degustacja wypieków i trudno było dociec, które są dziełami autorskimi obecnych pań, a które pochodzą z cukierni, bo wszystkie były pyszne i apetycznie udekorowane orzechami, świeżymi i kandyzowanymi owocami, pozostała jedynie niejasność, skąd pochodzą i jak się nazywają drobne czarne jagódki przykrywające wyborny krem na kruchym spodzie.
Goście przekroczyli umiar w piciu i jedzeniu, więc nic dziwnego, że porwani muzyką ruszyli do tańca, od czasu do czasu wybiegając na zewnątrz, by odetchnąć świeżym powietrzem i zobaczyć, jak na niebie, nad pobliskim rezerwatem przyrody jarzy się księżyc w pełni, a przed wejściem płoną w specjalnych lichtarzykach lampki. To taki szwedzki, kultywowany od dawna, zwyczaj. To jeden z największych obszarowo krajów Europy, z wielką ilością lasów i jezior, a stosunkowo niewielka ilością ludności.
Przez wieki bywało tak, że jeśli ktoś spodziewał się gości, ustawiał płonące pochodnie, by przybysze nie błądzili w lesie, a sąsiedzi otrzymywali komunikat o tej wizycie i ewentualnie dołączali się do gości.
Mam ochotę zakończyć tak, jak powinno się finalizować prawdziwą bajkę, że ja też tam byłam, miód i wino piłam, ale dla ścisłości warto sprostować, że piłam najlepszą na świecie cytrynówkę, powołaną na użytek przez parę jeleniogórzan, imieniem Danuta i Sławomir. A na tańce trzeba mieć młode nogi, więc do końca karnawałowej nocy w listopadzie nad Gota nie dotrwałam, a w swoim pokoju nadsłuchując odgłosów zza ściany myślałam o tych młodych ludziach, najlepszych z najlepszych, którzy wytrwałą nauką a także jeszcze bardziej wytrwałą pracą i dyscypliną zasłużyli, by cieszyć się tym, co osiągnęli. I na tych kilka godzin wytchnienia przenieśli się, jak radosne dzieci, do innej bajki. I dziwiłam się, że potrafią eksplodować cudownym humorem, a nikogo nie ma pijanego, co przypomniało mi o własnej młodości, kiedy to zabawy i spotkania towarzyskie oceniano tym lepiej, im więcej butelek zostało opróżnionych. Nazajutrz zwierzam się uwieszona telefonu komórkowego, jak pięknie potrafią bawić się młodzi, wykształceni, dobrze sytuowani ludzie z kulturą i fantazją, a Przyjaciółka odpowiada, że i u nas w Polsce zmieniły się obyczaje i ostre chlanie już nie jest w dobrym guście. I coś w tym musi być, skoro po ostatnich moich imieninach została ledwie napoczęta dobra wódka. Posłużyła mi do wytworzenia nalewki z igieł sosny od działkowego sąsiada i kwiatów mniszka, który zdobił mój niewykoszony w porę trawnik o ogrodzie działkowym o nazwie Krokus.





















poniedziałek, 19 listopada 2018

Daniel Rzepecki - poleca

Mandela do naśladowania



Nie miałem najmniejszego zamiaru pisać na Waszą stronę o ostatnio przeczytanej książce, a dotyczy ona Republiki Południowej Afryki. Przede wszystkim dlatego, że jeden z Waszych współautorów niedawno rekomendował znakomitą pozycję amerykańskiego pisarza, dziennikarza, laureata różnych nagród, który przedstawił historię wielkiego treka, czyli wędrówki białych z południa Afryki w głąb kontynentu. Mam na myśli Adama Hochschilda „Lustro o północy. Śladami Wielkiego Treku”. Autor ten ogarnął historię 150 lat, a w dodatkowym rozdziale uwagę poświęcił Nelsonowi Mandeli. A ja właśnie skończyłem czytać Johna Corlina "Invictus igrający z ogniem", pozycję biograficzną w całości poświęconą temu wybitnemu bojownikowi o wolność Czarnych i równość wymieszanej wielorasowo ludności RPA.
Invictus” traktuje o przełomowych latach w życiu Mandeli. Wszystkie postępowe siły świata domagały się jego uwolnienia, co stało się po 27 latach kazamatów, tortur, prześladowań. Kiedy nastąpiły rewolucyjne, ale pokojowe zmiany po dojściu niedawnego więźnia do władzy, wszyscy spodziewali się okrutnego odwetu. Bardziej okrutnego, niż to wszystko, czego Mandela doświadczył w więzieniach.
Tymczasem okazało się, że w tym niezwykłym człowieku nie ma pragnienia zemsty. Kiedy urzędnicy wysokiego szczebla w popłochu zaczęli opróżniać swoje biurka i gabinety, musieli odpowiedzieć na pytanie nowego prezydenta, co robią i przyjąć do wiadomości informację, że zachowują swoje funkcje, nawet jeśli oni przez lata ferowali wyroki.
Cały naród był podzielony. Nie tylko na białych i kolorowych. Podzieleni byli również biali. I Mandela wpadł na genialny pomysł, żeby kraj wystawił drużynę rugby, która wystąpi w mistrzostwach świata, a te miały się odbyć w RPA. Jego hasło brzmiało następująco: jedna drużyna, jedna ojczyzna. W książce czytamy, że „ jego tajną bronią było przeświadczenie, że nie tylko potrafi polubić ludzi, z którymi ma do czynienia, ale że ci ludzie polubią także jego”. Był to czysty idealizm, który okazał się zdumiewająco realny.
Ten człowiek o niezwykłej dyscyplinie miał swoje metody na życie i w więzieniu, i na wolności. Wstawał o czwartej trzydzieści. Wykonywał zadane sobie ćwiczenia. Zjadał albo z konieczności (w więzieniu) albo z wyboru bardzo skromne posiłki. Nie marnował czasu. W każdych warunkach umiał postawić sobie zadania. Kiedy zwracał się do współtowarzyszy , mawiał „Nie trafiajcie do ich umysłów, trafiajcie do ich serc”. Nic dziwnego, że został laureatem Pokojowej Nagrody Nobla. Piszę o tym wszystkim po obejrzeniu transmisji z obchodów stulecia niepodległości mojej Ojczyzny. Piszę, mając ochotę zawołać do tych polityków ze ściskoszczękiem wyrażającym gniew, pogardę, nienawiść i pychę. Nie mówcie o sprawiedliwości, wy tej humanitarnej sprawiedliwości uczcie się od Nelsona Mandeli. To on zdobył się na totalne wybaczenie.
Tylko to chciałem napisać. I dodać, że jak pisze autor, „Słabość Mandeli była jego siłą.”

John Carlin „Invictus igrający z ogniem”, przełożył Jerzy Malinowski, MUZA S.A. Warszawa 2010.

poniedziałek, 12 listopada 2018

19 listopada 2018 r. „Rocznicowo o Nieobecnych”

Stowarzyszenie w Cieniu Lipy Czarnoleskiej

zaprasza 19 listopada 2018 r. o godz. 17 na spotkanie „Rocznicowo o Nieobecnych” do kawiarni „Muza” Osiedlowego Domu Kultury.

Wiersze Krystyny Brzezińskiej będą czytać przyjaciele, a wieczorną oprawę uświetni Jej syn, Włodzimierz Brzeziński.





czwartek, 25 października 2018

Bronisław Krzemień - poleca

 Niech jeszcze poczeka


Syn mojego znajomego kończy studia i zapowiada rodzicom, że wyjedzie poszukać pracy w Afryce. Teraz świat należy do młodych. Jedna jego koleżanka pracuje w Australii, a kolega w Nowej Zelandii. Poradziłem znajomemu, żeby wybił synowi ten pomysł z głowy. Niech poczeka jeszcze parę lat. Znajomy zdziwił się, skąd ta moja rada. Powiedziałem, że właśnie skończyłem czytać „Lustro o północy. Śladami Wielkiego Treku” amerykańskiego autora (dziennikarz, pisarz, wykładowca, laureat wielu prestiżowych nagród) Adama Hochschilda, który w tej reportażowej książce opisał, jak apartheid został przezwyciężony dzięki nieustępliwej walce tych, których ten system ciemiężył i eksploatował. Rzecz jasna byli to czarni, rdzenni mieszkańcy kontynentu, zdominowani przez bezwzględna mniejszość białych. To oni sprawowali władze, to oni eksploatowali bogactwa naturalne, przede wszystkim złoto i diamenty, w jakie obfitowała południowa część Afryki. To oni mieszkali w strzeżonych, okolonych zielenią rezydencjach, eksploatowali czarna służbę, gromadzili majątki i kształcili synów w najznakomitszych uczelniach świata. To byli Afrykanerzy, sprawujący swoją dominację w RPA od pokoleń. Czarni rdzenni Afrykańczycy. Jedni i drudzy czuli się uprawnieni, by RPA mieć z swoją ojczyznę. Zresztą i biali nie stanowili jednolitej nacji. Najwcześniej zjawili się tutaj Holendrzy, a kiedy te bogate ziemie wypatrzyli Anglicy, zaczęli Burów, czyli tych najwcześniej tu osiadłych Afrykanerów, rugować z miast i osad, które tamci pobudowali. Wówczas zaczął się Wielki Trek.
Holendrzy, nie widząc wyjścia a sytuacji, załadowawszy dobytek na wozy zaprzężone w woły, ulokowawszy w nich kobiety, dzieci, i zaganiając swoje stada, ruszyli na północ. Sami usunięci z zagospodarowanej ziemi, zaczęli rugować czarnych, rdzennych mieszkańców tego kontynentu. Te drobniejsze plemiona nie zdołały się oprzeć, ale Zulusi, silni, liczni, dobrze zorganizowani i dobrze kierowani przez wodza, właściwie króla, stawiali silny opór. Jednak broń palna zrobiła swoje. Burowie usunęli Zulusów z zielonego, żyznego obszaru. Krwawe starcie nastąpiło nad rzeką, która została nazwana - Krwawa Rzeka. Był rok 1838.
Autor pochodzi w rodziny tych, którzy zbili fortunę na bogactwach południowej Afryki, mając udziały w wielkich korporacjach. Był studentem, kiedy pierwszy raz odbył podróż do RPA. Wtedy to dokonał odkrycia, skąd bierze się bogactwo i wysoka pozycja jego rodziny i jemu podobnych. Dostrzegł straszliwy wyzysk czarnych. Już wtedy widział, że wszelki odruch buntu był bezwzględnie tłumiony. Przeciwnicy apartheidu byli więzieni, torturowani, osadzani bez sądów, ginęli z rak zamaskowanych oprawców.
Hochschild wrócił do RPA po dwudziestu latach. W roku obchodów 150-lecia Wielkiego Treku. Potem jako, reporter niejednokrotnie zjawia się w tym kraju, śledząc walkę i potem podzielając euforię zwycięstwa, a na czele tego tryumfu stał Nelson Mandela, późniejszy, pierwszy demokratycznie wybrany prezydent kraju. Ten bojownik o wolność i równość, o godne życie czarnych spędził w więzieniach 27 lat.
Zdarzenia tej porywającej książki rozgrywają się w dwóch planach czasowych. Czytelnik obserwuje, jak narastała bezwzględna dominacja Anglików na południowej części czarnego kontynentu, wędruje wraz z rugowanymi Burami na północ, obserwuje krwawa rozprawę z Zulusami, a potem przenosi się w czasie półtora wieku później i odkrywa całe okrucieństwo systemu i bezmiar ofiar tych, którzy chcieli pokonać apartheid. Tymczasem Afrykanerzy obchodzą rocznice. Ponieważ i oni są podzieleni, są dwie rekonstrukcje Wielkiego Treku.
Trudno w krótkim omówieniu zmieścić ogrom faktów, jakie przywołał autor. Lektura jest porywająca. Czytelnik wie, że apartheid został pokonany, że RPA jest już demokratycznym krajem, ale system zostawił ogrom zła: wysoka jest tutaj zachorowalność na AIDS, co jest skutkiem izolacji wielomiesięcznych czarnych górników od ich rodzin, co sprzyjało prostytucji i szerzeniu się wirusa HIV. Utrzymujące się bezrobocie sprzyja przestępczości. Wiele lat wymaga stworzenie systemu edukacji, który zapewni wszystkim jednakowy start. Nie ma sposobu na redystrybucję bogactw, zgromadzonych u nielicznych. Korupcja pozostaje trudnym do opanowania zjawiskiem.
Dlatego powiedziałem znajomemu, by jeszcze wyhamował pęd syna do RPA. Najlepiej zrobi, jak podsunie młodemu człowiekowi „Lustro o północy”. Dlaczego lustro. Bo zdaniem autora to, co się działo na południu Afryki, jest lustrzanym odbiciem tego, co spotkało amerykańskich Indian. Ale, oni nie zdołali wywalczyć tego, co udało się Mandeli.

Adam Hochschild „Lustro o północy. Śladami Wielkiego Treku”. Przełożyła Hanna Jankowska. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016.

Wezwanie na Walne Zgromadzenie

Stowarzyszenia w Cieniu Lipy Czarnoleskiej z roku 2017 w sprawie zakończenia likwidacji w KRS.

Likwidatorzy Stowarzyszenia W Cieniu Lipy Czarnoleskiej wzywają wszystkich członków na Walne Zgromadzenie.
Zgromadzenie odbędzie się w Jeleniej Górze 19 listopada 2018 r. w Osiedlowym Domu Kultury przy ul. K. Trzcińskiego 12 w kawiarni „Muza” o godz. 16.30.

Porządek Walnego Zgromadzenia:
1. Otwarcie zebrania,
2. Przyjęcie porządku zebrania,
3. Wybór przewodniczącego zebrania, protokolanta,
4. Podjęcie decyzji w sprawie sposobu głosowania,
5. Wybór komisji mandatowo-skrutacyjnej,
6. Stwierdzenie ważności Walnego Zgromadzenia
7. Sprawozdanie na dzień zakończenia likwidacji Stowarzyszenia,
8. Podjęcie uchwały w sprawie zakończenia procesu likwidacji i przyjęcia sprawozdania na dzień zakończenia likwidacji Stowarzyszenia,
9. Zamknięcie zebrania,

W przypadku braku kworum na godz 16,30 ustala się drugi termin walnego zgromadzenia na godz 16,45 w tym samym miejscu.

sobota, 20 października 2018

Michał Zasadny - poleca

Publicystyka ciągle żywa




W roku 2019 minie 75 lat od śmierci Mileny Jesenskiej, czeskiej publicystki. Kiedy w 2009 roku wydawano jej zbiór reportaży „Ponad nasze siły”, Leszek Engelking, który wraz Waclawem Burianem dokonał wyboru tekstów, dokonał, ich tłumaczenia i poprzedził je przedmową użył stwierdzenia, że to jest reporterska twórczość, która zachowuje zdumiewająca aktualność. Milena pochodziła z rodziny praskich intelektualistów, była dwukrotnie zamężna, ale przeszła do historii literatury jako tłumaczka pierwszych utworów Franza Kafki, a w biografii tego wybitnego, tragicznego pisarza zaistniała jako wielka miłość. Poznała go w jednej ze śródmiejskich kawiarenek Pragi. A w roku 1920 spędzili w Wiedniu cztery szczęśliwe dni. Jak informują biografowie, spotkali się tylko dwa razy. Jednak to czterodniowe spotkanie nie związało ich na zawsze. Ona była zamężna, ale widać nie takie okazało się ich przeznaczenie, wszak po pewnym czasie rozwiodła się z Mężem i poślubiła innego mężczyznę, a z Kafką, jeśli można tak powiedzieć, łączyła ją wielka duchowa siła, przyjaźń i miłość korespondencyjna.
Wybrane teksty mieszczą się na pograniczu literatury i dziennikarstwa. Z tym pierwszym rodzajem wypowiedzi łączy uroda języka i wielka wrażliwość autorki, a tym drugim czujna obserwacja ludzi, zdarzeń, umiejętność rejestrowania faktów wagi jednostkowej i narodowej, zdolność osadzania postaw. Jesenska zamieszcza swoje reportaże, felietony i inne teksty dziennikarskie po powrocie z Wiednia, znów w praskich czasopismach. Nie ustaje w tej pracy nawet wówczas, kiedy faszystowskie Niemcy zagarniają czeskie północne ziemie i także wtedy, kiedy jej ojczyzna znajdzie się pod faszystowską okupacją 15 marca 1939 roku. Tej pierwszej doby nie padł w stolicy ani jeden strzał. A Milena bierze w obronę swój malutki kraj, że wszelki zryw obronny byłby samobójstwem.
Publicystka, zanim wkroczyli Niemcy, obserwowała lawinę uchodźców z krajów, gdzie już szalały demony faszyzmu. Brała w obronę tych pozbawionych domu, chleba, pracy, przyodziewku, prawa do wyznawania swoich poglądów. Była orędowniczką prześladowanych Żydów, orędowniczką komunistów. Bolesnym odkryciem dla niej było zrozumienie, że wielki Kraj Rad nie tylko nie jest gotów do pomocy swoim ideologicznym wyznawcom, ale potrafi kierować ich na zesłania. W postawie Jesenskiej łączyły się dwa źródła: chrześcijański humanitaryzm, zamanifestowany w Kazaniu na Górze oraz komunistyczne ideały o równości i sprawiedliwości, które w końcu okazały się utopią.
Jesenska bardzo ceniła swój zawód. Napisała: "Być dziennikarzem dzisiaj to honor, godność i wyróżnienie”. Tak pisała 14 czerwca 1939 roku w okupowanej Czechosłowacji. Dziennikarz to „…jedyny pośrednik między wydarzeniami ludzi, jedyny rzecznik i jedyny twórca żywego kształtu słownego takich czy innych zjawisk”.
Naturalnie wówczas nie było przekazu telewizyjnego, nie było internetu, ale tym bardziej dziennikarze wszystkich form przekazu powinni wziąć do serca słowa Mileny Jesenskiej, uznanej za klasyka dziennikarstwa.
Jeden z reportaży dotyczy ostatnich dni znakomitego pisarza Karła Capka. Był, jak Kafka, samotnikiem, ale kiedy w końcu poślubił na trzy lata przed śmiercią Olgę, odkrył inną, bogata, piękna stronę życia. Wcześniej miał jedno krzesło, jeden talerz, jedno łóżko i to mu wszystko wystarczało. Aż u jego, boku pojawiła się i trwała do śmierci Olga. Milena Jesenska pisze: „Cała zdrowa radość człowieka ma źródło w tym, że rzeczy są dwie”. Dwie dla dwojga.

Milena Jesenska „Ponad nasze siły”, tłum. Leszek Engelking, wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2009.

piątek, 19 października 2018

Maria Suchecka - poleca

Nawet we śnie


Coś takiego zdarzyło mi się pierwszy raz w życiu. Pochłaniałam, nie mogąc się oderwać, osiemsetstronicową powieść Shantaram, którą napisał Gregory David Roberts. Shantaram znaczy „Boży pokój”. Tak nazwali głównego bohatera jego przyjaciele z Indii. Spędził tam dziesięć lat jako uciekinier z australijskiego więzienia o niesamowitym rygorze. Wyrazistości wszystkiemu, co pisze Roberts, nadaje fakt, że sam autor był kryminalistą, to on podjął brawurowa ucieczkę wraz z innym więźniem, że ucieczka się udała w biały dzień, a jej powodzenie graniczy z cudem. W Indiach, dokąd szczęśliwie dotarł, podaje się za obywatela Nowej Zelandii. Ma fałszywy paszport, fałszywą tożsamość, a przyjdzie taki moment, że sam, wtopiony w świat przestępczy Bombaju, będzie współpracował w przygotowanie i sprzedaż podrobionych w genialny sposób rozmaitych dokumentów, między innymi paszportów, wiz, praw jazdy itd. Ale zanim do tego dojdzie, spędzi wiele miesięcy w slamsach, pozna życie nędzarzy, pozna prawa, które regulują egzystencje wielu tysięcy rodzin. Wreszcie dzięki zachowanej w sercu wrażliwości, dzięki współczuciu i empatii zamieni się w lekarza, udzielającego pomocy rannym i chorym, a także w nauczyciela, który uczy dzieci ze slamsów języka angielskiego.
Zaczęłam rekomendacje tej powieści od stwierdzenia, że w życiu nie zdarzyło mi się coś podobnego: otóż w trakcie lektury bohaterowie powieści pojawiali się w moich snach. Ich sylwetki zostały sportretowana tak wyraziście, tak sugestywnie, że nie sposób o nich nie myśleć nawet po odłożeniu książki: Prabaker, wspaniały, wiecznie śmiejący się, drobnej postury przyjaciel bohatera, Lina, jego matka Rukhmabaj, która poderwała do walki z bandytami całą wieś, Kadirbaj, niezłomny przywódca mafii, dzięki, któremu mafie Bombaju były trzymane w ryzach, Habib, szalony, okrutny Afgańczyk, któremu wojna zabrała wszystkich bliskich, wreszcie Karła, wielka, trudna miłość Lina. Tych niezwykłych postaci jest znacznie więcej. Kochają, nienawidzą, wiążą się głęboka przyjaźnią, walczą, są więzieni i torturowani, przezywają mrożące krew w żyłach sytuacje. A wszystko dzieje się w Bombaju, wielojęzycznym, wielorasowym mieście - molochu. Tylko na osiem miesięcy akcja przenosi się do objętego wojną Afganistanu.
Czytając Shantarama, zapełniałam kartki papieru obfitymi cytatami, które jakby sumowały moją wiedzę o ludzkim losie, o zakamarkach ludzkiej psychiki, o miłości, nienawiści i przebaczeniu. Na przykład „Nie istnieje nikczemność bardziej okropna i zapalczywa (…) od tej, kiedy nienawidzimy kogoś z niewłaściwych powodów.” „Niektórzy lubią cię mniej, jak im wyświadczyłaś przysługę. Inni zaczynają cię lubić dopiero,wówczas, kiedy staną się twoimi dłużnikami.” ”Zazdrość, podobnie jak niedoskonała miłość, która ją rodzi, nie szanuje czasu, przestrzeni ani rozsądnych argumentów. Zazdrość jednym nienawistnym ruchem ożywia zmarłych lub każe nienawidzić kogoś zupełnie obcego za samo brzmienie jego imienia”. „...nie ma szczęścia bez rozpaczy, nie ma bogactwa bez ceny, nie ma życia bez nadchodzącej wcześniej czy później dawki smutku i śmierci”. „Sprawiedliwość to sąd trafny i wybaczający.” „Miłość jest namiętnym poszukiwaniem prawdy innej, niż własna prawda, a kiedy się ją poczuje szczerze i całkowicie, miłość będzie trwać wiecznie”. „Honor to sztuka bycia skromnym”. „Jedynym królestwem, gdzie człowiek jest królem, to królestwo jego duszy. Jedyna moc, jaka ma jakieś znaczenie, to moc zmieniania świata na lepsze”. „...miłość to droga jednokierunkowa. Miłość, tak jak i szacunek, nie służy do brania, tylko do dawania”.
Odkładam kartki z cytatami, bo bym zapełniła jeszcze kilka stron, a pragnę jeszcze tylko napisać, że w tej powieści cudne są opisy nieba, nocy, kwiatów, zapachów, smaków, barw, urody kobiet i niezwykłości zatrzymujących wzrok mężczyzn. Wzruszające są opisy męskiej przyjaźni, zachwycające są opisy stanów miłosnego oczarowania. Słusznie pisze na okładce Marcin Meller, że jedynym zmartwieniem przy lekturze tej książki jest świadomość, że w którymś momencie ta lektura się skończy. On „Shantarame” nazywa ośmiuset stronicami czytelniczego raju. Jeśli żałujemy, że się kończy, możemy jak moja znajoma Łucja J. czytając powoli, wracać do szczególnie fascynujących fragmentów. A na dodatek wzbogacamy słownictwo, bo przekład Maciejki Mazan jest wspaniały.

Każde uderzenie naszego serca jest kosmosem możliwości (...) niezależnie od gry, w jaką się zaangażujesz, niezależnie od szczęścia czy pecha, zawsze możesz zupełnie odmienić swoje życie jedną myślą lub jednym aktem miłości”.


Gregory David Roberts „Shantaram”, przełożyła Maciejka Mazan, wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2016.


piątek, 5 października 2018

Jarosław Czarnoleski

Wierszowanie w „Józefówce”


Warsztaty literackie pod hasłem „Wiersz klasyczny” zorganizowane zostały przez Stowarzyszenie Literackie w Cieniu Lipy Czarnoleskiej w dniu 22 września 2018 r. na Pogórzu Izerskim.

Jesienne warsztaty twórcze należą już do tradycji; odbywały się już bowiem w borowickim Ośrodku Wczasowo-Kolonijnym „Hottur”, w Muzeum Miejskim „Dom Gerharta Hauptmanna” w Jagniątkowie i w gospodarstwie agroturystycznym „Tyrolczyk” w Mysłakowicach. Tym razem członkowie stowarzyszenia zostali zaproszeni przez państwa Józefa i Julitę Zapruckich.
W sobotnie południe w imieniu Danuty Mysłek - prezes stowarzyszenia, Robert Bogusłowicz powitał przybyłych gości oraz Jerzego Łukosza, dramaturga, eseistę i tłumacza niemieckiego. Serdecznie dziękując gospodarzom za możliwość zorganizowania warsztatów literackich oddał głos prelegentce Marii Sucheckiej.

- Wbrew pozorom napisanie wiersza klasycznego nie jest proste. Pomimo, że znamy jego budowę, to łatwiej jest nam napisać wiersz wolny, złożony ze swobodnej wypowiedzi. WPoradniku dla początkujących poetów” Andrzej Dziedzic, profesor romanista z Uniwersytetu Stanu Wisconsin podkreślił, że na świecie wiersz klasyczny przeżywa dziś renesans - wyjaśniła prelegentka.

Następnie goście podjęli się napisania krótkiego wiersza. Turniej poezji klasycznej był ćwiczeniem formy w zakresie budowania strof i zastosowania wersów sylabicznych i sylabotonicznych. Wszyscy wystąpili w tych szrankach i każdy z osobna oceniał złożone anonimowo utwory, a kiedy podsumowano punktację, okazało się, że najwyżej został oceniony wiersz Janiny Lozer. Padła propozycja, by wykorzystać powstałe wiersze w tomiku, do którego będą zaproszeni inni autorzy, pragnący zmierzyć się z wierszem klasycznym. Zaskoczyła zebranych nagroda, którą okazał się bochen gorącego chleba przekazany przez Małgorzatę i Adama Zapruckich, upieczony wedle receptury już nieżyjącej Matki Adama.
W tym konkursie: I miejsce zajęła - Janina Lozer, II - Maria Suchecka i III - Urszula Musielak.
Wyróżniono; Alfredę Dziedzic, Marię Pastor, Annę Borutę-Lechowicz, Izydorę Rochnowską, Krystynę Stefańską, Roberta Bogusłowicza, Józefa Zapruckiego.

Jak tradycja każe, spotkanie miało charakter biesiadny, na ognisku piekły się kiełbasy i kaszanki, zasponsorowane wraz z jaglaną kaszą w pokaźnej misie przez gospodarzy. Na deser było ciasto drożdżowe, śliwki i pierniki w czekoladzie, i jak zwykle zdrowotne nalewki autorstwa pani Krysi Stefańskiej. O słodkie desery postarały się koleżanki spod znaku Lipy.

Wbrew prognozom pogoda dopisała a wraz z nią znakomite nastroje uczestników, raczących się gronami wprost z pędów winorośli. Izydora Pylińska niespożyta artystka zabrała do Karpacza ogromne dynie. Każdy z gości otrzymał również kosz pełen dużych dorodnych jabłek, które w tym roku obrodziły nadzwyczajnie oraz świeżo wydany zbiór liryków autorstwa Józefa Zapruckiego napisany dla żony Julity.


czwartek, 4 października 2018

Michał Zasadny - poleca

 Zapach debiutanckiej powieści



Wszystko, czego czytelnik szuka w dobrej literaturze, znajdzie w debiutanckiej powieści "Zapach miasta po burzy". Jej autorem jest Olgierd Świerzewski, którego dziadkowie urodzili się w Sankt Petersburgu, za caratu. Zatem Rosja żyła w pamięci tych rodzin. Sam autor był w Rosji, był w Moskwie. Dokumentuje więc Kraj Rad z okresu wielkiego przełomu, kiedy padała potęga ZSRR, kiedy odzyskiwały swoją niepodległość byłe republiki, kiedy trwała walka o wolność i trwała nauka życia w nowych realiach gospodarczych.
Powieść ogarnia narracją wielkie obszary Rosji. Rozmaite zachowania ludzi. Dramaty walczących Rosjan i Czeczenów, dramaty rodzin, które utraciły synów w Afganistanie. Wielka pasja Rosjan, szachy, ich podbój świata w tej dyscyplinie prowadzi czytelnika do wielkich miast świata, w których rozgrywane są mecze o mistrzostwa na najwyższym szczeblu. Nie trzeba grać w szachy, nie trzeba się nawet znać na tej dyscyplinie, by zafascynować się opisami szachowych rozgrywek. Te opisy są fascynujące i niejeden czytelnik "zarazi" się tą pasją.
A kiedy na kartach powieści pojawią się piękni, utalentowani, błyskotliwi, młodzi mężczyźni zawładnięci ambicją zdobycia najwyższy laurów na szachownicach świata, nie można się oderwać od książki, na dodatek kiedy połączy ich miłość do ślicznej rosyjskiej aktorki.
Żeby napisać taką powieść, trzeba posiąść wielką wiedzę, mieć niesamowitą wyobraźnię i niepospolity talent literacki. Śmiało rekomenduję tę wydaną w 2014 roku powieść. Wspaniała to lektura dla młodzieży, bo uczy zdobywać szczyty i rozwija ambicje, książka dla dorosłych, dla mężczyzn i kobiet, zwłaszcza romantyków, a tych i w naszych czasach nie brakuje. Leszek Bugajski w "Newsweeku" wyznał, że nigdy nie czytał tak potężnego, odważnego debiutu.

Olgierd Świerzewski "Zapach miasta po burzy", Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA, Warszawa 2014.

poniedziałek, 24 września 2018

Rafał Brzeski - poleca


Krótka ale zajmująca


Przeglądam Wasze książki polecane i postanowiłem też wrzucić mój kamyk do Waszego ogródka. Nie jestem krytykiem literackim, ale lubię, kiedy ktoś z moich znajomych dorwie jakąś interesującą książkę i powie, dlaczego warto ją wziąć do ręki. No więc uważam, że warto kupić lub pożyczyć sobie „Potęgę huraganu”, krótką, ale dynamicznie napisaną powieść Paula Quarringtona. Rzecz dzieje się na niedużej wyspie na południowy wschód od Jamajki. To Karaiby, znamy je z filmów i reportaży. Nie jest zbyt atrakcyjna, ale różne powody sprowadzają bohaterów powieści właśnie na tę wysepkę. Gail i Solvig to dziewczyny, które szukały taniej oferty na urlop. Pozostali to tropiciele tornad, huraganów, orientujący się, którędy przejdzie żywioł. Oni po prostu kochają żywioły, a kiedy są sprawozdawcami telewizyjnymi abo internetowymi, największą frajdę mają wtedy, kiedy z narażeniem życia uda im się znaleźć w oku cyklonu i zarejestrować szaleństwa natury. Taki jest Jenny Newton, w mediach noszący ksywę Mister Wicher. Są i tacy, którzy wcześniej w czasie huraganu stracili najbliższe osoby: psalmista Lester syna, Beverly to kobieta, której woda zabrała córkę Margaret, a Caldwell pożegnał się raz na zawsze z żoną i synem, kiedy zabrał ich rozszalały żywioł.
Właściwie powieść składa się z takich segmentów, które poprzypominają, jak doszło do kolejnych tragedii. Padają pytania, czy można ich było uniknąć. A także, czy ludzkość, czy społeczeństwa, czy jednostki narażone na atak żywiołu mogą się przed nim zabezpieczyć. I właściwie kto jest silniejszy, rozumna istota – człowiek czy siła natury. Dla człowieka wierzącego interesujące mogą być odniesienia do siły najwyższej, czyli Boga. Dla tropicieli erotycznych smaczków kuszące mogą okazać się fragmenty, zawierające opisy krótkiego, burzliwego romansu Beverly oraz Caldwella, w którego psychice od śmierci żony zaistniały takie zmiany, że trudno było spodziewać się, że jeszcze skusi go jakaś kobieta. Zresztą zmiany i w psychice, i w fizjologii. No mniejsza z tym. W tytule jest huragan, ale i akcja rozgrywa się huraganowo. Więc warto wziąć do ręki to powieściowe tornado. Ta lektura i nie znuży, i nie znudzi.

Paul Quarrington „Potęga huraganu”, tłum. Joanna Piątek, Wydawnictwo Sonia DRAGA sp. z o.o., Katowice 2006.

sobota, 15 września 2018

Niepodległa pisana wierszem- fotoreportaż



Z okazji 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości w dniach 7-8 września 2018 r. odbyło się w lubańskim Motelu Łużyckim seminarium literackie pod hasłem „Niepodległa na dotknięcie słowa” zorganizowane przez Stowarzyszenie Literackie w Cieniu Lipy Czarnoleskiej i Dolnośląską Grupę Literacką NURT.

Przyjechało wielu gości z Dolnego Śląska.

Władze miasta Lubania reprezentowali burmistrz - Arkadiusz Słowiński, dyrektor Miejskiego Domu Kultury - Bartosz Kuświk, dyrektor Miejskiej i Powiatowej Biblioteki Publicznej im. M. Konopnickiej - Ewa Żbikowska, radny - Mateusz Zajdel.

Jelenią Górę reprezentowała przewodnicząca Komisji Oświaty i Wychowania z Jeleniej Góry - Anna Ragiel.


Przyjechało wielu artystów z Bogatyni, Żagania, Głogowa, Wrocławia, Legnicy, Gryfowa Śląskiego, Zawidowa, Zgorzelca, Jeleniej Góry i Lubania.
 

W sali kominkowej obie panie prezes Danuta Mysłek i Krystyna Sławińska przywitały uroczyście przybyłych gości.
 
 Hubert Horbowski próbuje ogarnąć papierologię.
Z wykładem inauguracyjnym „Literatura w służbie narodu” wystąpiła Maria Suchecka.

Podziękowania składa prezes stowarzyszenia Danuta Mysłek.
 


Ogłoszenie konkursu jednego wiersza pod hasłem „Niepodległa na dotknięcie słowa”. Teksy w kopertach opatrzonych godłem zbierał z wielkim poświęceniem Hubert Horbowski.


Jury w składzie: Marta Kaba, Bartosz Kuświk i Ewa Żbikowska.

 Muzyczną oprawę zapewnił karkonoski zespół folkowy „Szyszak”. W koncercie „W rytmie muzyki po Karkonoszach” zaprezentował m.in. piosenki z pierwszej swojej płyty „Nasze Karkonosze” oraz w tłumaczeniu Przemysława Wiatera goście wysłuchali utworu „Uchwycona chwila” do wiersza Carla Hauptmanna.



W czasie przerwy można było nabyć tomiki poetyckie Stowarzyszenia Literackiego w Cieniu Lipy Czarnoleskiej i Dolnośląskiej Grupy Literackiej NURT.



Dużym powodzeniem cieszyły się prace Joanny Małoszczyk - poetki i malarki

oraz limeryki Huberta Horbowskiego.


Ogłoszenie wyników konkurs.

 

Komisja przyznała wyróżnienia:

I miejsce Annie Nawrockiej z Zawidowa,


 II - Katarzynie Swędrowskiej z Głogowa,


 III miejsca ex aequo Kazimierzowi Kiljanowi z Lubania 

  i Izabeli Bill z Wrocławia,
 wyróżnienie Danucie Mysłek z Jeleniej Góry
 
 i Joannie Małoszczyk z Gryfowa Śląskiego.
 

W kategorii młodzieżowej wyróżnienie otrzymała Karolina Rybak z Lubania.



Krystyna Grzegrzółka z Bogatyni,

Halina Herudzińska z Lubania,



 Anna Ewa Klimowicz z Lubania,

 Tomasz Skalski z Legnicy,
 Zbigniew Mysłek z Jeleniej Góry,
 Iwona Irena Sztaba z Lubania,
 Marian Swacha ze Zgorzelca,
 Jan Kiszczyński z Lubania,
 Helena Owsiak z Lubania.

I było miło, poetycko, literacko, muzycznie - i dla duszy, i dla ciała.