poniedziałek, 30 marca 2020

Ryszard Bilski - fragmnet powieści "Przyjechał góral nad morze"


W roku 2019 ukazała się książka jeleniogórzanina, Kapitana Żeglugi Wielkiej, Ryszarda Bilskiego „Przyjechał góral nad morze”. Z tej wspomnieniowej, pełnej przygód, wędrówki po morzach wyłania się obraz nieco zapomniany, jakby obcy nam kulturowo, a jednak mający wiele cech nam bliskich. Podobnie jest, gdy autor opisuje polską codzienności lat osiemdziesiątych, którą obserwujemy jakby okiem „cudzoziemca”, coś tutaj znamy, ale jest inaczej.
Dziś, w dobie Internetu, wyśmienitej komunikacji lotniczej i kolejowej, jesteśmy w stanie przemieścić się z jednego miejsca na świecie na drugi w ciągu doby, i poznać ludzi, zabytki migające z ekranu monitora, które nas odmieniają i wzbogacają duchowo.
Chociaż, kiedy piszę te słowa, życie na świecie zamarło, na chwilę, i przeniosło się do świata Internetu.
Pytanie, które pozostaje otwarte, i na które nikt dziś nie zna odpowiedzi, jak daleko się cofniemy, i czy się zmienimy, po tej chorobie?

Ryszard Bilski, fragmentyPrzyjechał góral nad morze”.

(…) rok 1985 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia. W połowie lat osiemdziesiątych zaczęła się bezrozumna wyprzedaż naszej całej floty. Nie tylko handlowej, ale również rybackiej. Ludzie tracili pracę i jedyną możliwością przeżycia dla wielu marynarzy i rybaków stanowił wyjazd na kontrakty do zagranicznych armatorów. (...) Kapitan i chief pokładowy ucieszyli się z przybycia ostatniego członka załogi pokładowej, którego potrzebowali do skompletowania minimalnej obsady. Nie wypłynęliśmy od razu, staliśmy jeszcze dwa dni pod załadunkiem. Największym jednak zaskoczeniem była dla mnie wiadomość, że statek jest sprzedany na złom w Chinach.
Myślę, że wielu obieżyświatów chciałoby przeżyć taką podróż pociągiem. Po przyjeździe do hotelu w Dajrenie mieliśmy nadzieję, że na drugi dzień, a już najpewniej w ciągu dwóch, trzech dni polecimy do domu samolotem. Marzenia to jedno, a rzeczywistość bywa całkiem inna. Okazało się, według informacji z biura PLO, że na samolot Pekin – Moskwa bilety już sprzedano do sierpnia. Bilety na pociąg są zarezerwowane dopiero za dwa tygodnie. Wyć się chciało. Czekamy!
Co robić? Siedzieć na czterech literach w hotelu i czekać? To nie my! Na wszelki wypadek zabraliśmy ze statku szachy i karty. Do tego w hotelu był stół do tenisa stołowego, więc się nie nudziliśmy. Rozlokowano nas w pokojach dwuosobowych i powróciliśmy do „zawodów”. Doszła nam jeszcze konkurencja, tenis stołowy, oczywiście z podziałem „Pokład” kontra „Maszyna”. Trochę pozmienialiśmy rozkład dnia. Około siódmej rano po śniadaniu kładliśmy się spać, gdyż noce były zarwane przez grę w brydża. Około czternastej wstawaliśmy na obiad i byliśmy „drugą zmianą” w tenisie stołowym. Przegrani „stawiali” kolację zwycięzcom i około dwóch godzin przed północą zaczynaliśmy rozgrywki brydżowe.
Staraliśmy się dotrwać do piątej nad ranem i przegrani „lecieli” około kilometr po mleko i świeże bułki. Po dwóch dniach zgłosiłem się na ochotnika. Do otwieranego o piątej rano sklepiku przechodziło się przez duży park. W nim, przy niezbyt głośnej muzyce z głośników, ludzie w różnym wieku ćwiczyli „Tai-chi”. Pierwszy i ostatni raz w życiu widziałem na żywo setki, a może tysiące osób ćwiczących rano. Urzekł mnie widok ludzi w bardzo zaawansowanym wieku, wyginających ciało w sposób, którego mogło im zazdrościć wielu młodych. Idąc i wracając ze sklepiku, siadałem na ławeczce. Miałem ochotę dołączyć do nich, ale powstrzymał mnie wstyd, ponieważ nie znałem zasad tej sztuki.
Po trzech dniach moich współlokatorów zaintrygowało, dlaczego zgodziłem się na ochotnika i dlaczego to tak długo trwa? Rano poszli ze mną. Od tej chwili chodziliśmy po mleko i bułki we czwórkę. Wreszcie po dwunastu dniach zajmujemy miejsca w wieczornym pociągu do Pekinu. Na drugi dzień przed południem meldujemy się w hotelu.
Nasz pociąg do Moskwy odjeżdża następnego dnia po południu, więc mamy czas na zwiedzanie miasta, z czego oczywiście grupkami korzystamy.
Na drugi dzień przed południem przynoszą nam bilety. Okazuje się, że jeden przedział czteroosobowy jest oddalony o kilkanaście wagonów od reszty naszej ekipy. Kto miał go zająć? Demokracja zadecydowała i padło na naszą czwórkę brydżową, nie było dyskusji.
Pociąg stojący na pekińskim dworcu liczył ponad trzydzieści wagonów. Nasz był oddzielony od reszty ekipy na odległość około dziesięciu wagonów, gdzieś pośrodku znajdował się jeden z wagonów restauracyjnych. Wsiadamy.
Nasz przedział znaleźliśmy na końcu wagonu, patrząc od wejścia. Od razu wzbudziliśmy ciekawość pasażerów, którzy już zajęli miejsca w swoich przedziałach. Każdy z nas ma po dwie torby tzw. „singapurki” (100 x 50 x 30 cm), do tego dosyć spora torba na ramieniu. Ponadto dwóch kolegów niesie „mini wieże”, dochodzą jeszcze dwa karabinki pneumatyczne, tanio kupione przez kolegów w Chinach.
Zaczyna się upychanie naszych bagaży w przedziale czteroosobowym. Po trzydziestu minutach mamy wszystko porządnie ulokowane, nawet sporo miejsca zostało w przedziale. Torby poszły w bardzo pojemne schowki pod siedzeniami, reszta na górne półki i jakoś to wszystko wygląda klarownie. W środku wagonu jest przedział dwuosobowy. Zajmuje go jakaś „szycha” wraz z małżonką z rosyjskiej ambasady w Pekinie. Na peronie potężny tłum Rosjan żegna „szychę”. Co chwilę ktoś podaje małżonce bukiet kwiatów, ona obraca się i zanosi wiązanki do przedziału. Zaczynamy się zastanawiać, jak te wszystkie kwiaty się pomieszczą. Po chwili zagadka zostaje wyjaśniona. Kolega otworzył okno z drugiej strony i okazało się, że duża część z nich ląduje na torach po drugiej stronie wagonu.
(...)
Tak się zaczęła moja najdłuższa podróż pociągiem. Jeszcze nie wiedzieliśmy, co nas czeka po drodze do domu. Do naszego przedziału zajrzeli z ciekawością młodzi ludzie z dwóch sąsiednich przedziałów. Po kilku takich „żurawiach” pytamy jednego z nich, co ich tak interesuje u nas. Intryguje ich, gdzie pochowaliśmy wszystkie nasze bagaże. Pokazaliśmy i jednocześnie zaprosiliśmy dwóch z nich do naszego przedziału.
Ochoczo wyrazili zgodę i zaczęły się „rozmowy towarzyskie” poparte butelką „Klonówki1”, którą nawet dało się pić. Do nich po chwili dołączyli koledzy i w wesołym przedziale zrobiło się tłoczno. Niestety „kupe2było zbyt małe, żeby pomieścić dwanaście osób, więc przenieśliśmy imprezę na korytarz wagonu. Od razu zaczęły się pytania: kto? skąd? dokąd? Sprawy się szybko wyjaśniają.
Nasi sąsiedzi to luźna grupa młodych ludzi; Finowie w zorganizowanej wycieczce wracają przez Moskwę do Helsinek; czarny Amerykanin jedzie do Irkucka, do poznanej listownie dziewczyny; Australijczykowi bardzo bogaty tatuś zafundował, po zakończeniu studiów, dwuletnią wycieczkę w celu poznania świata i ludzi. Kris planuje zwiedzić Warszawę i Budapeszt, tam zabawi kilka dni, zastanawiając się, gdzie jechać dalej.
Na razie jednak trzeba się położyć spać, ponieważ około szóstej rano mamy być w Manzhouli, stacji kolejowej na granicy ze Związkiem Radzieckim.
Stanąwszy tam na drugi dzień rano, wysiedliśmy do odprawy granicznej. Jednocześnie pozbyliśmy się w sklepiku wolnocłowym ostatnich juanów3. Dokupiliśmy też kilka butelek „Klonówki”, bo przed nami jeszcze kilka dni jazdy do Moskwy. Po trzech godzinach ruszyliśmy dalej, żegnani przez chińskich żołnierzy w mundurach na peronie. W postawie „baczność” salutują bardzo miło. Staliśmy przy otwartych oknach, czekając na radziecką granicę.
- Czego tak stoicie w oknach i co oglądacie? – zainteresował się Kris.
- Chcemy zobaczyć „wrota do raju” – odpowiadam.
Kris przekazał moje słowa dalej i po chwili reszta podeszła zaintrygowana do okien. Czekaliśmy. Po chwili minęliśmy potężne zasieki z drutu kolczastego i witających nas radzieckich żołnierzy. Wyglądało to trochę inaczej, niż pożegnanie po stronie chińskiej. Żołnierze pochyleni, ubrani w stroje maskujące, w rękach trzymali „kałasznikowy” wycelowane w stronę wagonów. Dają rękami znaki, żeby pozamykać okna w wagonach i odsunąć się od nich. My spodziewaliśmy się czegoś podobnego, ale dla pozostałych jest to lekkim szokiem. Wszyscy jednak posłusznie wykonaliśmy polecenie i na wszelki wypadek wycofaliśmy się do przedziałów. Po kilku minutach pociąg zatrzymał się na stacji granicznej w Zabajkalsku.
Tutaj nas czekają odprawy, graniczna i celna, następnie przestawienie kół wagonów na szerokie tory. W wagonach pojawili się żołnierze razem z celnikami i przeszukują przedziały.
Na nasze nieszczęście dwóch kolegów przyznało się, że mają wiatrówki. Popłoch wśród żołnierzy i celników. Każą chłopakom zabrać wiatrówki i pod wojskową eskortą, z karabinami przystawionymi do pleców, koledzy udali się w kierunku zabudowań dworcowych. Wszystkim pasażerom też polecono wysiąść z wagonów i z dokumentami oraz pieniędzmi udać się na dworzec w celu przejścia odprawy granicznej oraz wymiany waluty na ruble, żeby starczyło na podróż do Moskwy. Po odprawie granicznej odstaliśmy swoje w długiej kolejce do kantoru wymiany walut, bez kłopotów pozbywając się czeków podróżnych: mamy ich na osiem dni w rublach. W kolejce spotykaliśmy znajomych chłopaków. Za rubla radzieckiego w kantorze życzą sobie od nich pięć dolarów amerykańskich, powiedzieli nam ze smutkiem. Od razu odezwała się w nas „żyłka cinkciarzy”. Zaproponowaliśmy im rubla za trzy dolary. Wyliczyliśmy sobie, iż na dzień wystarczy nam jakieś dziesięć rubli, więc każdy z nas wymienił z nimi po sto sześćdziesiąt rubli. Chłopcy zgodzili się chętnie, a my szybko staliśmy się zasobni w amerykańską walutę.
Po czterech godzinach wreszcie wsiedliśmy z powrotem do pociągu. Koledzy byli cały czas pod specjalnym nadzorem, zdążyli wymienić czeki na ruble, więc mamy w zapasie lekką nadwyżkę tych zasobów. Oczywiście wiatrówki i śrut zostały zabrane „do depozytu”, a właściciele zostali poinformowani, że mogą go odzyskać. Wystarczy z Polski napisać po rosyjsku podanie, wysłać go na otrzymany adres do Głównego Urzędu Celnego w Moskwie i po uzyskaniu zgody na zwrot „depozytu” przyjechać do Zabajkalska i odzyskać wiatrówki. Jeden z nich postanowił, że tak też uczyni i będzie miał pretekst do zwiedzania Rosji. Po pięciogodzinnym przywitaniu „Kraju Rad” ruszyliśmy w dalszą drogę.
W naszym wagonie pracowała na zmiany dwójka konduktorów. Od rana umundurowany i z medalami starszy pan, a wieczorem młoda dziewczyna. Po południu przyszła do nas ekipa młodych sąsiadów z propozycją zorganizowania „party wagonowego”, z muzyką na korytarzu wagonu, na co zgodziliśmy się z radością. Jakoś trzeba „zabić’ nudę. Dwóch z nich miało gitary, jeden harmonijkę ustną. Wychodzimy z przedziałów i zaczynamy koncert. Szybko dołączyli do nas pasażerowie z pozostałych przedziałów. Pojawiły się też na stolikach butelki z różnymi trunkami i zrobiła się luźna atmosfera. Szybko zapadł zmierzch i za oknami zrobiło się ciemno.
Jeden z moich kolegów przypomniał sobie, że w Chinach pokupowaliśmy race noworoczne i postanowił trochę urozmaicić wieczór. Wyciągnął ich kilka z bagażu i zaczął się pokaz sztucznych ogni. Pojawił się szybko konduktor, krzycząc głośno, że na najbliższej stacji nas wysadzi i pozamyka w więzieniu. Przecież nic złego nie robiliśmy.
- Lepiej wracaj do swojego przedziału i się nie wychylaj – poradziliśmy mu.
Pasażerowie na wszelki wypadek pochowali się w przedziałach. Na placu boju zostaliśmy sami.
Nie przewidzieliśmy, że pociąg ma swoją wewnętrzną linię telefoniczną i konduktor zadzwonił po pomoc. Po kilku minutach przyszedł główny kierownik pociągu; w ciemnym mundurze, w potężnej czapce na głowie i medalami jak u marszałka radzieckiego, wiszącymi na piersiach od góry do dołu. Ten to dopiero zaczął się na nas z całych sił wydzierać. Nawet nie dopuścił nas do głosu, żebyśmy mogli się wytłumaczyć.
Nie wiem, jak by się to skończyło, gdyby po chwili z przedziału nie wyszedł pan „szycha”. Podszedł do konduktora, pokazał jakąś legitymację i zaczął konduktorowi coś mówić po cichu do ucha. Ten od razu się wyprężył jak struna i słyszeliśmy.
- Da, tak toczno, poniał.
Poszedł do konduktora naszego wagonu, wyjaśniając mu coś po cichu. Po chwili oddalił się do swojego przedziału, a kierownik zniknął z naszego wagonu. Pan „szycha” zbliżył się do nas i po polsku, z rosyjskim akcentem, przedstawił się.
- Mam na imię Jurij, pochodzę z Białorusi, moi dziadkowie byli Polakami.
Potem poprosił, żebyśmy więcej się nie bawili sztucznymi ogniami i poinformował, że od dwudziestej drugiej do szóstej rano obowiązuje cisza nocna. Poprosił też, abyśmy na razie pozostali w przedziale. Po kilku minutach przyszedł wraz z małżonką, trzymając butelkę koniaku w ręku. Zaczęły się po polsku „Polaków nocne rozmowy”, które trwały do rozpoczęcia ciszy nocnej.
Na początku nasz gość tylko wyraził życzenie, żebyśmy się nie pytali, jaką funkcję i gdzie pełni. W międzyczasie zauważyliśmy, że nastąpiła zmiana konduktorów. Po dwudziestej drugiej nasi goście wrócili do swojego przedziału, a my powoli ułożyliśmy się do snu.
Na drugi dzień na dziennej zmianie zamiast starego konduktora, pojawiła się młoda dziewczyna. Zrobiliśmy sobie w przedziale śniadanie, byliśmy samowystarczalni, jeżeli chodzi o śniadania i kolacje: mieliśmy zapas konserw, zabranych jeszcze ze statku. Jako najlepiej rozmawiający po rosyjsku, zostałem wydelegowany z pytaniem, gdzie można dostać gorącą wodę i kupić pieczywo.
Konduktorka pokazała mi duży bojler wiszący na ścianie w końcu korytarza, w którym cały czas był wrzątek tak zwany „kipiatok”, w chleb możemy się zaopatrywać w wagonie restauracyjnym, znajdującym się pięć wagonów od nas, dodała. Tam do obiadu podają go bez ograniczeń i możemy sobie zabierać do przedziału tyle kromek, ile dusza zapragnie. Obiad podają od czternastej do osiemnastej, ale najlepiej wybrać się do wagonu restauracyjnego nieco wcześniej.
Zjawiliśmy się o wskazanej porze, zastając tam resztę naszej załogi, która przebywała za restauracyjnym pięć wagonów dalej. W trakcie obiadu szybko wymieniliśmy się wrażeniami, ponieważ trzeba było zwolnić stoliki dla innych pasażerów pociągu. Następnym razem spotkaliśmy się dopiero na dworcu w Moskwie.
Obiad dwudaniowy z chlebem na zapas kosztował niecałe trzy ruble, więc wyliczyliśmy, że i tutaj zaoszczędzimy. Po powrocie do przedziału przyszli nasi młodzi koledzy z „międzynarodówki”. Najbardziej nas dziwił Kris, wyglądał jak „hippis”. Luźny T-shirt, bawełniane spodnie i sandały na nogach, a całym jego bagażem była płócienna torba na ramię, w której miał wszystko, co mu potrzeba. Wtedy nam właśnie opowiedział o swojej podróży i planach na przyszłość. Postanowił nie zatrzymywać się Moskwie, tylko jechać dalej. Wypytywał nas o Polskę, a Warszawę w szczególności. Poleciliśmy mu pobyt w stolicy i Krakowie, stamtąd podróż pociągiem do Budapesztu. Martwił się, czy dwadzieścia tysięcy dolarów wystarczy mu na pobyt w Polsce.
- Wystarczy – uspokoiliśmy go – na tygodniowy pobyt w Polsce i tydzień na Węgrzech.
Wyjaśniliśmy mu kursy walut i gdzie je wymieniać. Przestrzegliśmy go przed zagrożeniami, jakie czyhają na obcokrajowców.
Chłopcy z tych dwóch przedziałów zawsze po obiedzie przychodzili do nas na „pogaduchy”, pragnęli się jak najwięcej dowiedzieć o Polsce i Polakach. My z kolei interesowaliśmy się tym, jak się żyje na Zachodzie i w Skandynawii. Wyciągnęliśmy z bagażu jedną „mini wieżę” i słuchaliśmy muzyki z ogromnej sterty kaset magnetofonowych, które kupiliśmy w Singapurze. Tak więc popołudnia mijały nam dosyć szybko i przyjemnie. Wieczorami i czasem nocami graliśmy w brydża. Wyścig Pokoju śledziliśmy, czytając radziecką „Prawdę”, którą codziennie rano dostarczały konduktorki: w wyścigu rządzili Piasecki z Mierzejewskim, wygrywając indywidualnie.
Pociąg na dwadzieścia, trzydzieści minut stawał co kilka godzin na stacyjkach. Za poradą naszych konduktorek zaopatrywaliśmy się w „pierożki”, trochę inne niż nasze pierogi. Znakomicie uzupełniały nasze menu podróżne. Sprzedawały je na peronach wzdłuż pociągu starsze kobiety. Jeden sporej wielkości „pierożek” kosztował dziesięć kopiejek. Zawsze za cztery sztuki dawaliśmy babciom rubla. Mocno dziękowały i od razu pytały, czy my przypadkiem nie jesteśmy Polakami, bo Rosjanie nie są tacy rozrzutni. Zawsze też nas błogosławiły znakiem krzyża i życzyły szczęśliwego powrotu do Polski.
Dotarliśmy do Bajkału. Ten odcinek podróży przebyliśmy za dnia, wzdłuż brzegu długi odcinek pociąg pokonał po wysokim nasypie, o który rozbijają się fale. Wrażenie niesamowite. Każdy z nas wrzucił po kilka drobnych monet do jeziora, z nadzieją powrotu jako zwykły turysta, mnie się nie udało, nie wiem jak kolegom.
Przybyliśmy do Irkucka. Na Amerykanina czekała dziewczyna. Pociąg tutaj miał dwugodzinny postój.
- Gdzie można kupić butelkę wódki, może nawet cztery? – pytamy konduktorkę.
- Popytajcie w restauracji na dworcu i jeśli macie coś na wymianę, to okaże się to lepsze niż pieniądze.
Pokazaliśmy jej portmonetki z obrazkami trójwymiarowymi.
- O, za jedną na pewno dostaniecie po cztery butelki.
Każdy wziął po portmonetce i ruszyliśmy na dworzec. Kelnerki w restauracji od razu smutno pokiwały głowami.
- Nie można kupić alkoholu, bo nie ma.
Wyciągnęliśmy naszą „walutę” z kieszeni, pokazując, czym zapłacimy. Panie same zaproponowały po pięć butelek „Stolicznoj” w rozmiarze 0,75 za portmonetkę. Po chwili było po transakcji.
W holu dworca zobaczyliśmy stoisko z lodami. Poprosiłem o dwie gałki, chociaż była połowa maja i zimno. Sprzedawczyni, jak u nas w latach pięćdziesiątych, nałożyła mi łyżką dwie porcje między płaskie wafelki. Po spróbowaniu prawie oszalałem. Te lody w smaku były identyczne jak te, które jadłem w dzieciństwie. Spędziliśmy przy lodach prawie pół godziny. Każdy z nas pochłonął po kilka takich porcji. Ostatni raz w życiu wtedy jadłem tak wspaniałe lody.
Czas jednak ruszać dalej. Do samej Moskwy panowała rutyna. Spanie, śniadanie, prasówka, brydż, obiad, pogaduchy, kolacja, brydż i znowu spanie. Wielkim problemem było mycie się w pociągu. Krany w toaletach skonstruowano tak, żeby jedną ręką naciskać od góry, a dużo niżej łapać drugą dłonią troszkę zimnej wody. Jednak i z tym sobie poradziliśmy. W Chinach pokupowaliśmy sobie dwulitrowe termosy z pompką. Napełnialiśmy z bojlera połowę termosu wrzątkiem i uzupełnialiśmy zimną wodą. Potem jeden polewał wodę, a drugi się mył i tak na zmianę. Po takiej operacji podłogę łazienki zalewaliśmy wodą, aby później pożyczonymi od konduktorki szmatami wycierać ją do sucha.
Po sześciu dniach i dwudziestu godzinach podróży, przed południem dotarliśmy do Moskwy. Na peronie już czekał ktoś z naszej ambasady w Moskwie z biletami do Warszawy. Pociąg mieliśmy około dwudziestej drugiej z Dworca Białoruskiego.
Przed dworcem stały dla nas dwa autokary. W jeden zapakowaliśmy nasze bagaże, drugim pojechaliśmy na wycieczkę po Moskwie z przewodniczką mówiącą po polsku. Pierwszy przystanek to – naturalnie – Plac Czerwony z mauzoleum Lenina. Niestety byliśmy bez szans, żeby kupić bilety i wejść do tego przybytku. Obejrzeliśmy za to z bliska i spokojnie zmianę warty przed mauzoleum. Zrobiło to na nas ogromne wrażenie, podobnie jak cerkiew. Potem pojechaliśmy obejrzeć Moskiewski Uniwersytet im. Łomonosowa. Kolejnym przystankiem był stadion na Łużnikach, również bez szansy na zwiedzenie. Na koniec zawieźli nas na Arbat, główny deptak Moskwy i wreszcie trzeba się było zbierać na Dworzec Białoruski, żeby zdążyć na pociąg do Warszawy.
W pociągu czekała na nas niespodzianka. W tym samym wagonie jechał do Warszawy Australijczyk Kris.
- Na „dzień dobry” zostałem w Moskwie oszukany, w związku z tym nie zatrzymuję się w stolicy Kraju Rad, tylko jadę do Warszawy – oświadczył.
Zrobiło się „swojsko” w wagonie, znowu mieliśmy okazję podszlifować nasz angielski. Na drugi dzień raniutko na postoju w Brześciu tradycyjnie, radzieckie odprawy i zmiana torów na naszą szerokość. Po wyjeździe ze stacji Kris od razu rzucił się do okna i zaczął uważnie obserwować krajobraz.
- Czego tak wypatrujesz Kris? – zapytaliśmy z ciekawości.
- Bramy do polskiego „raju”.
Za mostem nad Bugiem, zaraz przy torach przy budce wartowniczej, polski żołnierz rozmawiał z dziewczyną. Na łące pasło się stado krów. My od razu poczuliśmy inne powietrze.
- Gdzie zasieki i reszta wojska? – pyta zdziwiony Kris.
- Ten żołnierz jest sam, dla zmylenia przeciwnika. Dziewczyna na pewno z miejscowego KGB, a krowy to zamaskowani żołnierze z czujnikami ruchu obcego wywiadu i dywersantów – pokazaliśmy na rogi.
Od razu zrobiło się wesoło w wagonie. Na pierwszej stacji wsiedli celnicy i wopiści, sprawdzili dokumenty oraz pobieżnie bagaże. Kris zadeklarował posiadanie dwudziestu tysięcy dolarów USA. Nam niedowiarkom nogi się ugięły. Nie bardzo wierzyliśmy na początku w jego bogactwo. Po chwili zrobiliśmy naradę: w Warszawie trzeba chłopaka chronić, żeby go cinkciarze i taksówkarze nie „obskubali” zbyt mocno. Wczesnym popołudniem dojechaliśmy do Warszawy. Autokar z PLO, który miał nas zabrać do Gdyni, zepsuł się po drodze, następny przyjedzie dopiero jutro rano.
Jeden z kolegów bierze od Krisa dwadzieścia dolarów – nie miał chłopak drobniejszych – wsiada z nim do taksówki i zawozi do hotelu w Warszawie i po godzinie wraca. Wcześniej udzieliliśmy Krisowi kilka wskazówek, co go może spotkać i żeby nie dał się skubać przez „warszawskich cwaniaków”.
Nasza czwórka nie miała zamiaru czekać do rana na autokar, kupiliśmy bilety na pociąg do Gdyni i pożegnaliśmy się z resztą załogi. Oni czekali do następnego wieczoru na autokar. Gdy do przedziału zapakowaliśmy nasze bagaże, dosiadły się do nas dwie panie, bo już na więcej osób nie było miejsca. Pociąg ruszył.
- Jak długo jedzie się do Gdańska? – po chwili jedna z pań pyta.
- Sześć i pół godziny – odpowiada grzecznie kolega.
- O jej. Dlaczego tak długo? – martwi się ona.
Wybuchnęliśmy głośnym śmiechem, tłumacząc im, że my już osiem dni jedziemy pociągiem do Gdyni. Z początku niedowierzanie, ale kolega wytłumaczył, dlaczego, skąd jedziemy i dlaczego mamy tyle bagażu. Przespaliśmy się i raniutko powitaliśmy z radością dworzec w Gdyni. Na kolegów czekały żony. Jeden z nich odwiózł mnie do Domu Marynarza. Wreszcie wziąłem długi, gorący prysznic, po którym przebrałem się w inne ciuchy. Czekała mnie jeszcze wizyta w biurach. Załatwiłem sprawy z zaległym urlopem i w końcu wieczorem, po dwunastu godzinach jazdy pociągiem dotarłem do Jeleniej Góry. Trochę to trwało, ale wreszcie ujrzałem upragniony dom. Wtedy jeszcze nie przypuszczałem, że to był mój ostatni rejs w PLO.”
1 Klonówka – chińska wódka.
2 Kupe – coupe - przedział sypialny.
3 Juan – chińska waluta.
Góral na morzach i oceanach w ODK