W
roku 2019 ukazała się książka jeleniogórzanina,
Kapitana Żeglugi Wielkiej,
Ryszarda Bilskiego „Przyjechał
góral nad morze”. Z
tej wspomnieniowej, pełnej
przygód,
wędrówki
po morzach wyłania
się obraz nieco zapomniany, jakby obcy nam kulturowo, a jednak
mający wiele cech nam bliskich. Podobnie
jest, gdy autor opisuje polską
codzienności
lat
osiemdziesiątych, którą
obserwujemy jakby
okiem
„cudzoziemca”,
coś
tutaj znamy, ale jest inaczej.
Dziś,
w dobie Internetu, wyśmienitej komunikacji lotniczej i kolejowej,
jesteśmy w stanie przemieścić się z jednego miejsca na świecie
na drugi w ciągu doby, i
poznać ludzi,
zabytki migające z ekranu monitora, które
nas odmieniają i wzbogacają duchowo.
Chociaż,
kiedy piszę te słowa, życie na świecie zamarło, na chwilę, i
przeniosło się do świata Internetu.
Pytanie,
które pozostaje otwarte, i na które nikt dziś nie zna odpowiedzi,
jak daleko się cofniemy, i czy się zmienimy, po
tej chorobie?
Ryszard
Bilski, fragmenty
„Przyjechał
góral nad morze”.
„ (…)
rok 1985 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i
ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia. W
połowie lat osiemdziesiątych zaczęła się bezrozumna wyprzedaż
naszej całej floty. Nie tylko handlowej, ale również rybackiej.
Ludzie tracili pracę i jedyną możliwością przeżycia dla wielu
marynarzy i rybaków stanowił wyjazd na kontrakty do zagranicznych
armatorów. (...) Kapitan
i chief pokładowy ucieszyli się z przybycia ostatniego członka
załogi pokładowej, którego potrzebowali do skompletowania
minimalnej obsady. Nie wypłynęliśmy od razu, staliśmy jeszcze dwa
dni pod załadunkiem. Największym jednak zaskoczeniem była dla mnie
wiadomość, że statek jest sprzedany na złom w Chinach.
Myślę,
że wielu obieżyświatów chciałoby przeżyć taką podróż
pociągiem. Po przyjeździe do hotelu w Dajrenie mieliśmy nadzieję,
że na drugi dzień, a już najpewniej w ciągu dwóch, trzech dni
polecimy do domu samolotem. Marzenia to jedno, a rzeczywistość bywa
całkiem inna. Okazało się, według informacji z biura PLO, że na
samolot Pekin – Moskwa bilety już sprzedano do sierpnia. Bilety na
pociąg są zarezerwowane dopiero za dwa tygodnie. Wyć się chciało.
Czekamy!
Co
robić? Siedzieć na czterech literach w hotelu i czekać? To nie my!
Na wszelki wypadek zabraliśmy ze statku szachy i karty. Do tego w
hotelu był stół do tenisa stołowego, więc się nie nudziliśmy.
Rozlokowano nas w pokojach dwuosobowych i powróciliśmy do
„zawodów”. Doszła nam jeszcze konkurencja, tenis stołowy,
oczywiście z podziałem „Pokład” kontra „Maszyna”. Trochę
pozmienialiśmy rozkład dnia. Około siódmej rano po śniadaniu
kładliśmy się spać, gdyż noce były zarwane przez grę w brydża.
Około czternastej wstawaliśmy na obiad i byliśmy „drugą zmianą”
w tenisie stołowym. Przegrani „stawiali” kolację zwycięzcom i
około dwóch godzin przed północą zaczynaliśmy rozgrywki
brydżowe.
Staraliśmy
się dotrwać do piątej nad ranem i przegrani „lecieli” około
kilometr po mleko i świeże bułki. Po dwóch dniach zgłosiłem się
na ochotnika. Do otwieranego o piątej rano sklepiku przechodziło
się przez duży park. W nim, przy niezbyt głośnej muzyce z
głośników, ludzie w różnym wieku ćwiczyli „Tai-chi”.
Pierwszy i ostatni raz w życiu widziałem na żywo setki, a może
tysiące osób ćwiczących rano. Urzekł mnie widok ludzi w bardzo
zaawansowanym wieku, wyginających ciało w sposób, którego mogło
im zazdrościć wielu młodych. Idąc i wracając ze sklepiku,
siadałem na ławeczce. Miałem ochotę dołączyć do nich, ale
powstrzymał mnie wstyd, ponieważ nie znałem zasad tej sztuki.
Po
trzech dniach moich współlokatorów zaintrygowało, dlaczego
zgodziłem się na ochotnika i dlaczego to tak długo trwa? Rano
poszli ze mną. Od tej chwili chodziliśmy po mleko i bułki we
czwórkę. Wreszcie po dwunastu dniach zajmujemy miejsca w wieczornym
pociągu do Pekinu. Na drugi dzień przed południem meldujemy się w
hotelu.
Nasz
pociąg do Moskwy odjeżdża następnego dnia po południu, więc
mamy czas na zwiedzanie miasta, z czego oczywiście grupkami
korzystamy.
Na
drugi dzień przed południem przynoszą nam bilety. Okazuje się, że
jeden przedział czteroosobowy jest oddalony o kilkanaście wagonów
od reszty naszej ekipy. Kto miał go zająć? Demokracja zadecydowała
i padło na naszą czwórkę brydżową, nie było dyskusji.
Pociąg
stojący na pekińskim dworcu liczył ponad trzydzieści wagonów.
Nasz był oddzielony od reszty ekipy na odległość około
dziesięciu wagonów, gdzieś pośrodku znajdował się jeden z
wagonów restauracyjnych. Wsiadamy.
Nasz
przedział znaleźliśmy na końcu wagonu, patrząc od wejścia. Od
razu wzbudziliśmy ciekawość pasażerów, którzy już zajęli
miejsca w swoich przedziałach. Każdy z nas ma po dwie torby tzw.
„singapurki” (100 x 50 x 30 cm), do tego dosyć spora torba na
ramieniu. Ponadto dwóch kolegów niesie „mini wieże”, dochodzą
jeszcze dwa karabinki pneumatyczne, tanio kupione przez kolegów w
Chinach.
Zaczyna
się upychanie naszych bagaży w przedziale czteroosobowym. Po
trzydziestu minutach mamy wszystko porządnie ulokowane, nawet sporo
miejsca zostało w przedziale. Torby poszły w bardzo pojemne schowki
pod siedzeniami, reszta na górne półki i jakoś to wszystko
wygląda klarownie. W środku wagonu jest przedział dwuosobowy.
Zajmuje go jakaś „szycha” wraz z małżonką z rosyjskiej
ambasady w Pekinie. Na peronie potężny tłum Rosjan żegna
„szychę”. Co chwilę ktoś podaje małżonce bukiet kwiatów,
ona obraca się i zanosi wiązanki do przedziału. Zaczynamy się
zastanawiać, jak te wszystkie kwiaty się pomieszczą. Po chwili
zagadka zostaje wyjaśniona. Kolega otworzył okno z drugiej strony i
okazało się, że duża część z nich ląduje na torach po drugiej
stronie wagonu.
(...)
Tak
się zaczęła moja najdłuższa podróż pociągiem. Jeszcze nie
wiedzieliśmy, co nas czeka po drodze do domu. Do naszego przedziału
zajrzeli z ciekawością młodzi ludzie z dwóch sąsiednich
przedziałów. Po kilku takich „żurawiach” pytamy jednego z
nich, co ich tak interesuje u nas. Intryguje ich, gdzie pochowaliśmy
wszystkie nasze bagaże. Pokazaliśmy i jednocześnie zaprosiliśmy
dwóch z nich do naszego przedziału.
Ochoczo
wyrazili zgodę
i zaczęły się
„rozmowy towarzyskie” poparte butelką
„Klonówki1”,
którą nawet
dało się pić.
Do nich po chwili
dołączyli
koledzy i w wesołym przedziale
zrobiło się tłoczno. Niestety „kupe2”
było zbyt małe,
żeby pomieścić dwanaście osób, więc przenieśliśmy
imprezę na korytarz wagonu. Od razu zaczęły
się pytania: kto?
skąd? dokąd?
Sprawy się szybko wyjaśniają.
Nasi
sąsiedzi to luźna grupa młodych ludzi; Finowie w zorganizowanej
wycieczce wracają przez Moskwę do Helsinek; czarny Amerykanin
jedzie do Irkucka, do poznanej listownie dziewczyny; Australijczykowi
bardzo bogaty tatuś zafundował, po zakończeniu studiów, dwuletnią
wycieczkę w celu poznania świata i ludzi. Kris planuje zwiedzić
Warszawę i Budapeszt, tam zabawi kilka dni, zastanawiając się,
gdzie jechać dalej.
Na
razie jednak trzeba się położyć spać, ponieważ około szóstej
rano mamy być w Manzhouli, stacji kolejowej na granicy ze Związkiem
Radzieckim.
Stanąwszy
tam na drugi dzień rano, wysiedliśmy
do
odprawy granicznej. Jednocześnie pozbyliśmy się w sklepiku
wolnocłowym ostatnich juanów3.
Dokupiliśmy też kilka butelek „Klonówki”, bo przed nami
jeszcze kilka dni jazdy do Moskwy. Po trzech godzinach ruszyliśmy
dalej, żegnani przez chińskich żołnierzy w mundurach na peronie.
W postawie „baczność” salutują bardzo miło. Staliśmy przy
otwartych oknach, czekając na radziecką granicę.
-
Czego tak stoicie w oknach i co oglądacie? – zainteresował się
Kris.
-
Chcemy zobaczyć „wrota do raju” – odpowiadam.
Kris
przekazał moje słowa dalej i po chwili reszta podeszła
zaintrygowana do okien. Czekaliśmy. Po chwili minęliśmy potężne
zasieki z drutu kolczastego i witających nas radzieckich żołnierzy.
Wyglądało to trochę inaczej, niż pożegnanie po stronie
chińskiej. Żołnierze pochyleni, ubrani w stroje maskujące, w
rękach trzymali „kałasznikowy” wycelowane w stronę wagonów.
Dają rękami znaki, żeby pozamykać okna w wagonach i odsunąć się
od nich. My spodziewaliśmy się czegoś podobnego, ale dla
pozostałych jest to lekkim szokiem. Wszyscy jednak posłusznie
wykonaliśmy polecenie i na wszelki wypadek wycofaliśmy się do
przedziałów. Po kilku minutach pociąg zatrzymał się na stacji
granicznej w Zabajkalsku.
Tutaj
nas czekają odprawy, graniczna i celna, następnie przestawienie kół
wagonów na szerokie tory. W wagonach pojawili się żołnierze razem
z celnikami i przeszukują przedziały.
Na
nasze nieszczęście dwóch kolegów przyznało się, że mają
wiatrówki. Popłoch wśród żołnierzy i celników. Każą
chłopakom zabrać wiatrówki i pod wojskową eskortą, z karabinami
przystawionymi do pleców, koledzy udali się w kierunku zabudowań
dworcowych. Wszystkim pasażerom też polecono wysiąść z wagonów
i z dokumentami oraz pieniędzmi udać się na dworzec w celu
przejścia odprawy granicznej oraz wymiany waluty na ruble, żeby
starczyło na podróż do Moskwy. Po odprawie granicznej odstaliśmy
swoje w długiej kolejce do kantoru wymiany walut, bez kłopotów
pozbywając się czeków podróżnych: mamy ich na osiem dni w
rublach. W kolejce spotykaliśmy znajomych chłopaków. Za rubla
radzieckiego w kantorze życzą sobie od nich pięć dolarów
amerykańskich, powiedzieli nam ze smutkiem. Od razu odezwała się w
nas „żyłka cinkciarzy”. Zaproponowaliśmy im rubla za trzy
dolary. Wyliczyliśmy sobie, iż na dzień wystarczy nam jakieś
dziesięć rubli, więc każdy z nas wymienił z nimi po sto
sześćdziesiąt rubli. Chłopcy zgodzili się chętnie, a my szybko
staliśmy się zasobni w amerykańską walutę.
Po
czterech godzinach wreszcie wsiedliśmy z powrotem do pociągu.
Koledzy byli cały czas pod specjalnym nadzorem, zdążyli wymienić
czeki na ruble, więc mamy w zapasie lekką nadwyżkę tych zasobów.
Oczywiście wiatrówki i śrut zostały zabrane „do depozytu”, a
właściciele zostali poinformowani, że mogą go odzyskać.
Wystarczy z Polski napisać po rosyjsku podanie, wysłać go na
otrzymany adres do Głównego Urzędu Celnego w Moskwie i po
uzyskaniu zgody na zwrot „depozytu” przyjechać do Zabajkalska i
odzyskać wiatrówki. Jeden z nich postanowił, że tak też uczyni i
będzie miał pretekst do zwiedzania Rosji. Po pięciogodzinnym
przywitaniu „Kraju Rad” ruszyliśmy w dalszą drogę.
W
naszym wagonie pracowała na zmiany dwójka konduktorów. Od rana
umundurowany i z medalami starszy pan, a wieczorem młoda dziewczyna.
Po południu przyszła do nas ekipa młodych sąsiadów z propozycją
zorganizowania „party wagonowego”, z muzyką na korytarzu
wagonu, na co zgodziliśmy się z radością. Jakoś trzeba „zabić’
nudę. Dwóch z nich miało gitary, jeden harmonijkę ustną.
Wychodzimy z przedziałów i zaczynamy koncert. Szybko dołączyli do
nas pasażerowie z pozostałych przedziałów. Pojawiły się też na
stolikach butelki z różnymi trunkami i zrobiła się luźna
atmosfera. Szybko zapadł zmierzch i za oknami zrobiło się ciemno.
Jeden
z moich kolegów przypomniał sobie, że w Chinach pokupowaliśmy
race noworoczne i postanowił trochę urozmaicić wieczór. Wyciągnął
ich kilka z bagażu i zaczął się pokaz sztucznych ogni. Pojawił
się szybko konduktor, krzycząc głośno, że na najbliższej stacji
nas wysadzi i pozamyka w więzieniu. Przecież nic złego nie
robiliśmy.
-
Lepiej wracaj do swojego przedziału i się nie wychylaj –
poradziliśmy mu.
Pasażerowie
na wszelki wypadek pochowali się w przedziałach. Na placu boju
zostaliśmy sami.
Nie
przewidzieliśmy, że pociąg ma swoją wewnętrzną linię
telefoniczną i konduktor zadzwonił po pomoc. Po kilku minutach
przyszedł główny kierownik pociągu; w ciemnym mundurze, w
potężnej czapce na głowie i medalami jak u marszałka
radzieckiego, wiszącymi na piersiach od góry do dołu. Ten to
dopiero zaczął się na nas z całych sił wydzierać. Nawet nie
dopuścił nas do głosu, żebyśmy mogli się wytłumaczyć.
Nie
wiem, jak by się to skończyło,
gdyby po chwili z przedziału nie wyszedł pan „szycha”. Podszedł
do konduktora, pokazał jakąś legitymację i zaczął konduktorowi
coś mówić po cichu do ucha. Ten od razu się wyprężył jak
struna i słyszeliśmy.
-
Da, tak
toczno, poniał.
Poszedł
do konduktora naszego wagonu, wyjaśniając
mu coś po cichu.
Po chwili oddalił
się do swojego przedziału, a kierownik zniknął z naszego wagonu.
Pan „szycha” zbliżył się do nas i po polsku, z rosyjskim
akcentem, przedstawił się.
-
Mam na imię Jurij, pochodzę z Białorusi, moi dziadkowie byli
Polakami.
Potem
poprosił, żebyśmy więcej się nie bawili sztucznymi ogniami i
poinformował, że od dwudziestej drugiej do szóstej rano obowiązuje
cisza nocna. Poprosił też, abyśmy na razie pozostali w przedziale.
Po kilku minutach przyszedł wraz z małżonką, trzymając butelkę
koniaku w ręku. Zaczęły się po polsku „Polaków nocne rozmowy”,
które trwały do rozpoczęcia ciszy nocnej.
Na
początku nasz gość tylko wyraził życzenie, żebyśmy się nie
pytali, jaką funkcję i gdzie pełni. W międzyczasie zauważyliśmy,
że nastąpiła zmiana konduktorów. Po dwudziestej drugiej nasi
goście wrócili do swojego przedziału, a my powoli ułożyliśmy
się do snu.
Na
drugi dzień na dziennej zmianie zamiast starego konduktora, pojawiła
się młoda dziewczyna. Zrobiliśmy sobie w przedziale śniadanie,
byliśmy samowystarczalni, jeżeli chodzi o śniadania i kolacje:
mieliśmy zapas konserw, zabranych jeszcze ze statku. Jako najlepiej
rozmawiający po rosyjsku, zostałem wydelegowany z pytaniem, gdzie
można dostać gorącą wodę i kupić pieczywo.
Konduktorka
pokazała mi duży bojler wiszący na ścianie w końcu korytarza, w
którym cały czas był wrzątek tak zwany „kipiatok”, w chleb
możemy się zaopatrywać w wagonie restauracyjnym, znajdującym się
pięć wagonów od nas, dodała. Tam do obiadu podają go bez
ograniczeń i możemy sobie zabierać do przedziału tyle kromek, ile
dusza zapragnie. Obiad podają od czternastej do osiemnastej, ale
najlepiej wybrać się do wagonu restauracyjnego nieco wcześniej.
Zjawiliśmy
się o wskazanej
porze, zastając tam
resztę naszej załogi, która przebywała
za restauracyjnym pięć wagonów
dalej. W trakcie
obiadu szybko wymieniliśmy się
wrażeniami, ponieważ
trzeba było zwolnić stoliki dla innych
pasażerów pociągu. Następnym razem spotkaliśmy się dopiero na
dworcu w Moskwie.
Obiad
dwudaniowy z chlebem na zapas kosztował niecałe trzy ruble, więc
wyliczyliśmy, że i tutaj zaoszczędzimy. Po powrocie do przedziału
przyszli nasi młodzi koledzy z „międzynarodówki”. Najbardziej
nas dziwił Kris, wyglądał jak „hippis”. Luźny T-shirt,
bawełniane spodnie i sandały na nogach, a całym jego bagażem była
płócienna torba na ramię, w której miał wszystko, co mu
potrzeba. Wtedy nam właśnie opowiedział o swojej podróży i
planach na przyszłość. Postanowił nie zatrzymywać się Moskwie,
tylko jechać dalej. Wypytywał nas o Polskę, a Warszawę w
szczególności. Poleciliśmy mu pobyt w stolicy i Krakowie, stamtąd
podróż pociągiem do Budapesztu. Martwił się, czy dwadzieścia
tysięcy dolarów wystarczy mu na pobyt w Polsce.
-
Wystarczy – uspokoiliśmy go – na tygodniowy pobyt w Polsce i
tydzień na Węgrzech.
Wyjaśniliśmy
mu kursy walut i gdzie je wymieniać. Przestrzegliśmy go przed
zagrożeniami, jakie czyhają na obcokrajowców.
Chłopcy
z tych dwóch przedziałów zawsze po obiedzie przychodzili do nas na
„pogaduchy”, pragnęli się jak najwięcej dowiedzieć o Polsce i
Polakach. My z kolei interesowaliśmy się tym, jak się żyje na
Zachodzie i w Skandynawii. Wyciągnęliśmy z bagażu jedną „mini
wieżę” i słuchaliśmy muzyki z ogromnej sterty kaset
magnetofonowych, które kupiliśmy w Singapurze. Tak więc popołudnia
mijały nam dosyć szybko i przyjemnie. Wieczorami i czasem nocami
graliśmy w brydża. Wyścig Pokoju śledziliśmy, czytając
radziecką „Prawdę”, którą codziennie rano dostarczały
konduktorki: w wyścigu rządzili Piasecki z Mierzejewskim,
wygrywając indywidualnie.
Pociąg
na dwadzieścia, trzydzieści minut stawał co kilka godzin na
stacyjkach. Za poradą naszych konduktorek zaopatrywaliśmy się w
„pierożki”, trochę inne niż nasze pierogi. Znakomicie
uzupełniały nasze menu podróżne. Sprzedawały je na peronach
wzdłuż pociągu starsze kobiety. Jeden sporej wielkości „pierożek”
kosztował dziesięć kopiejek. Zawsze za cztery sztuki dawaliśmy
babciom rubla. Mocno dziękowały i od razu pytały, czy my
przypadkiem nie jesteśmy Polakami, bo Rosjanie nie są tacy
rozrzutni. Zawsze też nas błogosławiły znakiem krzyża i życzyły
szczęśliwego powrotu do Polski.
Dotarliśmy
do Bajkału. Ten odcinek podróży przebyliśmy za dnia, wzdłuż
brzegu długi odcinek pociąg pokonał po wysokim nasypie, o który
rozbijają się fale. Wrażenie niesamowite. Każdy z nas wrzucił po
kilka drobnych monet do jeziora, z nadzieją powrotu jako zwykły
turysta, mnie się nie udało, nie wiem jak kolegom.
Przybyliśmy
do Irkucka. Na Amerykanina czekała dziewczyna. Pociąg tutaj miał
dwugodzinny postój.
-
Gdzie można kupić butelkę wódki, może nawet cztery? – pytamy
konduktorkę.
-
Popytajcie w restauracji na dworcu i jeśli macie coś na wymianę,
to okaże się to lepsze niż pieniądze.
Pokazaliśmy
jej portmonetki z obrazkami trójwymiarowymi.
-
O, za jedną na pewno dostaniecie po cztery butelki.
Każdy
wziął po portmonetce i ruszyliśmy na dworzec. Kelnerki w
restauracji od razu smutno pokiwały głowami.
-
Nie można kupić alkoholu, bo nie ma.
Wyciągnęliśmy
naszą „walutę” z kieszeni, pokazując, czym zapłacimy. Panie
same zaproponowały po pięć butelek „Stolicznoj” w rozmiarze
0,75 za portmonetkę. Po chwili było po transakcji.
W
holu dworca zobaczyliśmy stoisko z lodami. Poprosiłem o dwie gałki,
chociaż była połowa maja i zimno. Sprzedawczyni, jak u nas w
latach pięćdziesiątych, nałożyła mi łyżką dwie porcje między
płaskie wafelki. Po spróbowaniu prawie oszalałem. Te lody w smaku
były identyczne jak te, które jadłem w dzieciństwie. Spędziliśmy
przy lodach prawie pół godziny. Każdy z nas pochłonął po kilka
takich porcji. Ostatni raz w życiu wtedy jadłem tak wspaniałe
lody.
Czas
jednak ruszać dalej. Do samej Moskwy panowała rutyna. Spanie,
śniadanie, prasówka, brydż, obiad, pogaduchy, kolacja, brydż i
znowu spanie. Wielkim problemem było mycie się w pociągu. Krany w
toaletach skonstruowano tak, żeby jedną ręką naciskać od góry,
a dużo niżej łapać drugą dłonią troszkę zimnej wody. Jednak i
z tym sobie poradziliśmy. W Chinach pokupowaliśmy sobie dwulitrowe
termosy z pompką. Napełnialiśmy z bojlera połowę termosu
wrzątkiem i uzupełnialiśmy zimną wodą. Potem jeden polewał
wodę, a drugi się mył i tak na zmianę. Po takiej operacji podłogę
łazienki zalewaliśmy wodą, aby później pożyczonymi od
konduktorki szmatami wycierać ją do sucha.
Po
sześciu dniach i dwudziestu godzinach podróży, przed południem
dotarliśmy do Moskwy. Na peronie już czekał ktoś z naszej
ambasady w Moskwie z biletami do Warszawy. Pociąg mieliśmy około
dwudziestej drugiej z Dworca Białoruskiego.
Przed
dworcem stały dla nas dwa autokary. W jeden zapakowaliśmy nasze
bagaże, drugim pojechaliśmy na wycieczkę po Moskwie z
przewodniczką mówiącą po polsku. Pierwszy przystanek to –
naturalnie – Plac Czerwony z mauzoleum Lenina. Niestety byliśmy
bez szans, żeby kupić bilety i wejść do tego przybytku.
Obejrzeliśmy za to z bliska i spokojnie zmianę warty przed
mauzoleum. Zrobiło to na nas ogromne wrażenie, podobnie jak
cerkiew. Potem pojechaliśmy obejrzeć Moskiewski Uniwersytet im.
Łomonosowa. Kolejnym przystankiem był stadion na Łużnikach,
również bez szansy na zwiedzenie. Na koniec zawieźli nas na Arbat,
główny deptak Moskwy i wreszcie trzeba się było zbierać na
Dworzec Białoruski, żeby zdążyć na pociąg do Warszawy.
W
pociągu czekała na nas niespodzianka. W tym samym wagonie jechał
do Warszawy Australijczyk Kris.
-
Na „dzień dobry” zostałem w Moskwie oszukany, w związku z tym
nie zatrzymuję się w stolicy Kraju Rad, tylko jadę do Warszawy –
oświadczył.
Zrobiło
się „swojsko” w wagonie, znowu mieliśmy okazję podszlifować
nasz angielski. Na drugi dzień raniutko na postoju w Brześciu
tradycyjnie, radzieckie odprawy i zmiana torów na naszą szerokość.
Po wyjeździe ze stacji Kris od razu rzucił się do okna i zaczął
uważnie obserwować krajobraz.
-
Czego tak wypatrujesz Kris? – zapytaliśmy z ciekawości.
-
Bramy do polskiego „raju”.
Za
mostem nad Bugiem, zaraz przy torach przy budce wartowniczej, polski
żołnierz rozmawiał z dziewczyną. Na łące pasło się stado
krów. My od razu poczuliśmy inne powietrze.
-
Gdzie zasieki i reszta wojska? – pyta zdziwiony Kris.
-
Ten żołnierz jest sam, dla zmylenia przeciwnika. Dziewczyna na
pewno z miejscowego KGB, a krowy to zamaskowani żołnierze z
czujnikami ruchu obcego wywiadu i dywersantów – pokazaliśmy na
rogi.
Od
razu zrobiło się wesoło w wagonie. Na pierwszej stacji wsiedli
celnicy i wopiści, sprawdzili dokumenty oraz pobieżnie bagaże.
Kris zadeklarował posiadanie dwudziestu tysięcy dolarów USA. Nam
niedowiarkom nogi się ugięły. Nie bardzo wierzyliśmy na początku
w jego bogactwo. Po chwili zrobiliśmy naradę: w Warszawie trzeba
chłopaka chronić, żeby go cinkciarze i taksówkarze nie
„obskubali” zbyt mocno. Wczesnym popołudniem dojechaliśmy do
Warszawy. Autokar z PLO, który miał nas zabrać do Gdyni, zepsuł
się po drodze, następny przyjedzie dopiero jutro rano.
Jeden
z kolegów bierze od Krisa dwadzieścia dolarów – nie miał
chłopak drobniejszych – wsiada z nim do taksówki i zawozi do
hotelu w Warszawie i po godzinie wraca. Wcześniej udzieliliśmy
Krisowi kilka wskazówek, co go może spotkać i żeby nie dał się
skubać przez „warszawskich cwaniaków”.
Nasza
czwórka nie miała zamiaru czekać do rana na autokar, kupiliśmy
bilety na pociąg do Gdyni i pożegnaliśmy się z resztą załogi.
Oni czekali do następnego wieczoru na autokar. Gdy do przedziału
zapakowaliśmy nasze bagaże, dosiadły się do nas dwie panie, bo
już na więcej osób nie było miejsca. Pociąg ruszył.
-
Jak długo jedzie się do Gdańska? – po chwili jedna z pań pyta.
-
Sześć i pół godziny – odpowiada grzecznie kolega.
-
O jej. Dlaczego tak długo? – martwi się ona.
Wybuchnęliśmy
głośnym śmiechem, tłumacząc im, że my już osiem dni jedziemy
pociągiem do Gdyni. Z początku niedowierzanie, ale kolega
wytłumaczył, dlaczego, skąd jedziemy i dlaczego mamy tyle bagażu.
Przespaliśmy się i raniutko powitaliśmy z radością dworzec w
Gdyni. Na kolegów czekały żony. Jeden z nich odwiózł mnie do
Domu Marynarza. Wreszcie wziąłem długi, gorący prysznic, po
którym przebrałem się w inne ciuchy. Czekała mnie jeszcze wizyta
w biurach. Załatwiłem sprawy z zaległym urlopem i w końcu
wieczorem, po dwunastu godzinach jazdy pociągiem dotarłem do
Jeleniej Góry. Trochę to trwało, ale wreszcie ujrzałem upragniony
dom. Wtedy jeszcze nie przypuszczałem, że to był mój ostatni rejs
w PLO.”
2
Kupe
– coupe
- przedział sypialny.