niedziela, 27 grudnia 2020

Michał Zasadny - i wielkość ma swoją cenę.

 Zapis znad krawędzi

 

 Zamieściliście na tej stronie parę tygodni temu omówienie powieści Jacka Kerouaca „Włóczędzy dharmy”, a ponieważ zawsze interesowało mnie życie artystycznej bohemy, postanowiłem przeczytać „W drodze”, jak wspomniano, najwybitniejszą powieść tego amerykańskiego pisarza, uznawanego za jednego z czołowych prozaików USA minionego stulecia. Niestety nie dotarłem do tej kultowej dla Pokolenia Bitników powieści, ale trafił do moich rąk „Big Sur”. We słowie wstępnym autor wyznaje, że jest to opowieść o nim samym. Ukazała się drukiem w roku 1962, ale we wspomnianym wstępie Kerouac zapowiada: „Na starość zamierzam wydać wszystkie moje powieści jako dzieła zebrane, przywrócić w nich panteon ujednoliconych nazwisk, zostawić po sobie długą półkę pełną książek i umrzeć szczęśliwym.” Kiedy pisał te słowa, miał już ugruntowaną sławę i siedem wydanych powieści. „Big Sur” była ósmą. W jego przypadku spełniła się prawidłowość, że kiedy zdobędzie się sławę i popularność, zachwyci wszystko, co wyjdzie spod pióra autora. Niestety swojego zamiaru nie zrealizował. Zmarł siedem lat później, a zgon nastąpił wskutek krwotoku do jamy brzusznej. Miał zaledwie 47 lat.

Taki koniec był nieuchronny. Poprzedziły go długotrwałe stany depresyjne, wręcz paranoidalne. Pochłaniany w wielkich ilościach alkohol oraz inne używki niszczyły organizm. Oczywiście w chwilach refleksji podejmował postanowienia, by ograniczyć ten zgubny tryb życia. Właśnie rekomendowana w tym miejscu powieść jest wręcz klinicznym zapisem próby wydobycia się z potrzasku uzależnienia. Pisarz nie miał wsparcia w podtrzymującej, a właściwie ratującej miłości. Swobodne zmiany partnerek nie służyły stabilności związków. Zresztą i kobiety wyzwolone z tradycyjnych zasad nie były zbytnio skłonne do akcji ratowniczych. Tą absolutnie wierną miłością pozostawała matka. To ją w psychotycznych stanach błagał na odległość o modlitwę. Wszystkie praktyki azjatyckiej, w tym buddyjskiej duchowości, okazywały się nieskuteczne.

No więc pisarz wyjeżdża z podobnymi sobie do górskiej chatki. Już kiedyś wybrał się w to piękne, dzikie miejsce, by oczyścić się z miejskich toksyn. Przyjaciel udostępnił mu to ustronie na sześć tygodni. Wytrzymał trzy. Kiedy teraz zjawił się na Big Sur, towarzyszące mu osoby utrwalonym stylem życia nie dawały żadnej możliwości na podjęcie zdrowego, jak byśmy powiedzieli, stylu życia.

Wiem, że stowarzyszenie, które firmuje tę stronę, prowadzi działalność literacką, w tym wydawniczą. Mam sporo wątpliwości, czy bez wahania wydalibyście tę książkę, pozbawioną dyscypliny stylistycznej, a zamykający ją poemat „MORZE odgłosy Pacyfiku w Big Sur” z trudem uznalibyście za materiał drukowalny. Powiedziałbym, że mamy tu do czynienia z językową anarchią, a próba zapisania odgłosów rozszalałego żywiołu okazała się jednak trudnym zadaniem ale nie dla autora, tylko dla czytelnika, który chciałby poobcować z poezją piękną, mądrą, poruszającą refleksje i emocje. Przy dobrej woli można poemat uznać za eksperymentalną poezję. Ale dla celów warsztatowych i poznawczych przeczytać warto.

Jack Kerouac „Big Sur”, przełożył Maciej Świerkowski, Wydawnictwo W.A B, Warszawa 2011.