czwartek, 16 listopada 2017

Danuta Mysłek


Kulturowa podróż w ramach partnerskiej współpracy JOŚ: Jestěd-Oybin-Śnieżka.


W ramach trójnarodowej współpracy teatralnej pomiędzy Teatrem im. Františka Xavera Šaldy z Liberca, Teatrem im. Gerharta-Hauptmanna z Zittau oraz Teatrem im. C. K. Norwida, obywatele Polski, Czech i Niemiec w ramach jednego abonamentu w dniu 11 listopada rozpoczęli kulturową podróż przez trzy miasta, trzy teatry, trzy inscenizacje.
Ze Stowarzyszenia W Cieniu Lipy Czarnoleskiej wyruszyły w nią dwie członkinie z innymi, jeleniogórskimi miłośnikami kultury. W sumie było nas bardzo niewiele, dziesięć osób, jak na miasto o liczbie mieszkańców 80 889 (stan na 30.06.2016r.). Stosunek osób, które skorzystały z oferty do populacji zamieszkującej Miasto Jelenia Góra to znikomy ułamek procenta.
Z Jeleniej Góry wyruszyliśmy o godzinie czternastej z parkingu przy ul. Teatralnej. W Szklarskiej Porębie zaskoczyła nas zimowa aura, drzewa pokryte białym puchem, pobocza przysypane, także kilkucentymetrową zimową szatą, na jezdni nie było aż tak źle, by wzbudzało to w nas większy niepokój w aspekcie nocnego powrotu do Jeleniej Góry.
Po drodze w Libercu zabraliśmy kolejne pięć osób, które jak my postanowiły skorzystać z projektu realizowanego w ramach partnerskiej współpracy. To też niewiele osób, jak na miasto Liberec zainteresowanych taką formą spędzania wolnego czasu, lub wypełnienia w przypadku np. emerytów. Mając na myśli wiele wartości dodanych a nie tylko bezpośrednich smutnym wydaje się brak aktywizacji siebie i/lub innych, gdy oferują nam coś na przysłowiowej tacy po niskiej cenie.
Choć o tej porze roku, tj. między godziną szesnastą a siedemnastą jest już szarawo, maszerowaliśmy do najciekawszych miejsc w Zittau dziarsko, choć nie każdy z nas miał stosowne obuwie na marsz po brukowej kostce, którą, jako historyczne dzieło miasto pozostawiło – i słusznie. Następnego dnia tym kobietom, które wybrały nie wygodę a elegancję – buty na obcasach - dało się odczuć maszerowanie po nierównym bólem stóp.
Zobaczyliśmy renesansowy ratusz, dawny „Dom Solny” z 1511 r. (Salzhaus), Stare Miasto z fontannami, klasztor franciszkanów (obecnie muzeum miejskie – Kulturhistorisches Museum Franziskanerkloster). Poprzytulaliśmy się do stu sześćdziesięcioletniego drzewa, by zaczerpnąć z niego pozytywnej energii, no i siły z mocy staruszka, o którego dobroczynności leczniczej wspomniała przewodniczka. Zatrzymaliśmy się także przy słonecznym zegarze, wysłuchując o jego strojeniu, co ma miejsce trzy razy w roku. W porze zimowo – wiosennej wystrojony będzie w szyszki i mech, na ten moment przygotowywany do zmiany stroju był „nagi”.
Przed obejrzeniem sztuki zasiedliśmy do wspólnego poczęstunku, na którym zaserwowano nam: pyszną ziemniaczaną zupkę z ananasem, smaczne oraz bardzo kolorowe kanapeczki, a także do woli podawano soki, wodę, kawę i herbatę.
Po czym nastąpiło wprowadzenie do sztuki, naszym tłumaczem był Polak, maturzysta z Görlitz, który z rodzicami zamieszkał tu, jako mały chłopiec. Przewodniczką była kobieta, która chwaliła się polskimi korzeniami, był to jej debiut w roli przewodnika, z wrodzonym wdziękiem poradziła sobie z zadaniem dobrze, bez tremy i skrępowania wspomagając się czasem ściągą.
Spektakl rozpoczął się o godzinie dziewiętnastej trzydzieści. O godzinie dwudziestej drugiej wyruszyliśmy w drogę powrotną z czeskimi przyjaciółmi, których wysadziliśmy w miejscu zbiórki.
O czym była sztuka?
Co było źródłem inspiracji Joanny Mazur?
Na tak postawione pytania odniosę się pokrótce, zaczynając do drugiego pytania.
Źródłem inspiracji autorki jest rzeczywistość, z jaką niejednokrotnie mierzy się człowiek. To wszelkie miejsca, gdzie nie obowiązuje żadna wspólnie uznawana wartość, pozbawione aksjologicznych odniesień i moralnych wartości. Miejsca, gdzie dyskurs czynników stanowiących zagrożenie dla wielu jednostek ukazuje jaskrawy kryzys tożsamości człowieka.
Akcja toczy się w hotelu położonym na tajemniczej wyspie. W którym pracują ludzie różnych nacji. Jest wśród nich starszy kucharz, młoda pracownica i dziwaczny obcy, którego mowy nikt nie jest w stanie pojąć, do zespołu dołącza nowy pracownik. Wszyscy z nich mają wielkie nadzieje, ale…
Sztuka Joanny Mazur pt. „Plama”, jak usłyszeliśmy od osoby wprowadzającej nas w fabułę, była napisana w formie jakby modlitwy.
Na scenie grał polski, czeski i niemiecki aktor, dla niektórych z nich był to także debiut – dobry debiut! I doskonała inscenizacja spektaklu.
18 listopada, powtórzymy to, o czym powyżej w artykule autorka wspomniała (zwiedzanie, kolacja, wprowadzenie, sztuka) z tym, że tym razem zabieramy uczestników z Zittau, by wspólnie już w Libercu obejrzeć spektakl pt. "Lampy Naftowe"
02 grudnia Niemcy, Czesi i my obejrzymy spektakl pt. "Mąż i Żona".
Zachęcam do kulturowych podróży, od zainteresowania nimi będzie zależała ich kontynuacja. 





























 

niedziela, 5 listopada 2017

Bronisław Krzemień poleca

Postrzępiona proza



Szukałem tytułu do rekomendacji książki zawierającej dwie niedługie powieści „Słuchaj pieśni wiatru” i „Flipper roku 1973” i nie przychodziło mi do głowy nic innego, jak ten właśnie powyższy nagłówek. Autor, Haruki Murakami, uznawany jest za jednego z najwybitniejszych pisarzy japońskich. MUZA wydrukowała już kilkanaście jego powieści. W tej, którą rekomenduję, padają znamienne słowa „Cywilizacja opiera się na przekazie. (...) Jeżeli nie potrafi się czegoś wyrazić, jest zupełnie tak, jakby to coś nie istniało. (...) Kiedy znikną rzeczy, które trzeba wyrazić i przekazać, cywilizacja się kończy”.
Na szczęście otacza nas mrowie rzeczy, a ich liczba wielokrotnieje, zatem cywilizacja istnieje a liczni pisarze wychodzą z założenia, że to, co istnieje, godne jest opisania. W tym przypadku zdarzenia osnute są wokół dwóch podmiotów narratora i Szczura, a każdy z nich usiłuje odnaleźć w życiu, do którego został przywołany, jakiś sens. A nie jest to łatwe, bo w życiu trudno o miłość, o szczęście, o sławę, o spełnienie. Szczur jest zamożny, nie ma żadnych trosk bytowych, narrator odwrotnie. W pewnym sensie wiąże ich przyjaźń. Spotykają się w barze Chińczyka. Ten nie jest frustratem. Bierze życie takim, jakie ono jest. Zaś dwaj próbują odnaleźć sens istnienia. Psycholog by powiedział, że są nadwrażliwcami. Psychiatra rozpoznałby początki depresji, jakiejś psychozy maniakalno-depresyjnej.
Wątki zmieniają, się, urywają, wątek narratora doprowadzony zostaje do finału, którym okazuje się stabilizacja w udanym małżeństwie po wielu zerwanych związkach. Szczurowi jest trudniej. Przez kilkanaście stron snuje się historia dziwacznego związku z bliźniaczkami, z którymi mężczyzna dzieli noce spędzane w jednym łóżku. Zjawiły się nie wiadomo skąd, pewnego dnia odjechały nie wiadomo dokąd. Ale obie zapewniają, że mają dokąd wrócić. Miłości w tym nie było ani odrobiny. A może była, tylko już przeżywana i objawiana inaczej, niż do tego przyzwyczaiła nas powieść dziewiętnastego i dwudziestego stulecia.
W powieści pojawiają się antrakty. Są to fragmenty zapisane cudownie poetyckim językiem. W tym języku na opisanie zwykłych spraw przywoływane są niezwykle słowa. Jay, ten Chińczyk z baru powiedział: „...jeżeli się tylko człowiek postara, ze wszystkiego może wyciągnąć jakaś naukę. Nawet z najbardziej trywialnej, najzwyklejszej rzeczy zawsze można się czegoś nauczyć”, to prawda. Kiedy narrator mówi: „Problem polega na tym, myślałem, że miejsca, do których ewentualnie bym pasował, zawsze należą do poprzedniej epoki.” No i czytelnik, który czuje się nieprzystosowany do swojej współczesności, odnajdzie w tym siebie, uświadomi sobie, że nie jest sam w swoim nieprzystosowaniu. A Chińczyk barman ma swoją diagnozę dla takiegoż stanu rzeczy. Mówi: „Ludzie są okropnie nieudolni z pomysłami. Znacznie bardziej niż sądzisz”.
Już kończę, tylko przywołam jeszcze jeden cytat: „Pewnego dnia coś nas chwyta za serce. Wszystko jedno co, coś niewielkiego. Paczek róży, zgubiona czapka, sweter, który lubiliśmy w dzieciństwie (...) jedna z drobnych rzeczy, dla których nigdzie nie ma już miejsca. To coś błądzi po naszym sercu przez dwa lub trzy dni, a potem wraca tam, skąd przyszło...W ciemność. W naszym sercu wykopano kilka studni, przelatują nad nimi ptaki.”
Pomyślałem sobie, że każdy ma w swoim sercu jakaś studnie, a w niej zasypane różności. I nic się na to nie poradzi. Jest wyjście. Wziąć do ręki Murakamiego i odszukać w tej poszarpanej książce kawałki własnych niepokojów.
Haruki Murakami "Słuchaj pieśni wiatru". "Flipper roku 1973", obie powieści z japońskiego przełożyła Anna Zielińska - Elliot, Warszawskie Wydawnictwo Literackie, MUZA SA Warszawa 2014.

niedziela, 22 października 2017

Maria Suchecka pisze ze Szwecji

Szwedzka premiera po niemiecku i po włosku


Wiemy,
że do nowej opery należy kierować się na wysoką sylwetkę biurowca, w Göteborgu nazywana ołówkiem, bo taki ma kształt, zatemperowanego, grubego ołówka. W sobotę 21 października miasto wiruje ruchem, szokuje światłami, a kiedy zostawiamy samochód na parkingu, gęsto już zastawionym pojazdami na 25 minut przed spektaklem, nie mamy wątpliwości, w jakim kierunku się udać. Podążamy za paniami w długich toaletach, panami w muszkach i krawatach, i w kilka minut stajemy przed oszklonym wejściem. W środku ludzie mijają służby w eleganckich garniturach, sprawdzające bilety. To określenie kojarzy się z karnecikiem, prostokątna karta z datą, rzędem, numerem wykupionego miejsca, a my, i wszyscy pozostali, trzymamy arkusz papieru gęsto zadrukowany rozmaitymi informacjami o dacie, miejscu, repertuarze, wykonawcach i dopiero zająwszy miejsca na parterze, pod trzema piętrzącymi się balkonami, zwracamy uwagę, że dane nam jest uczestniczyć w spektaklu premierowym. Więc teraz nie dziwi ten tłum i ta gala, a tuż przed nami siedzi para przepięknych lesbijek a ich drobne, czułe gesty i spojrzenia pozwalają rozpoznać ich orientacje. Dalej nie rozwijam tego wątku, gdyż wnuk powiedziałby, że to seksizm, prawdziwy seksizm. I nie powiem, że młode, eleganckie służby w tym przybytku sztuki są z różnych kontynentów i reprezentują różne rasy, bo tenże wnuk zarzucił by mi rasizm. A te śliczne kobiety w służbowych strojach i piękni młodzi mężczyźni są nadzwyczaj uprzejmi, uśmiechnięci i gotowi do pomocy, kiedy po okazaniu biletów trudno zorientować się, jak trafić do właściwego wejścia. Parter wypełniają kioski z płytami, książkami, stoliki, przy których eleganccy widzowie raczą się trunkami i słodyczami lub krążą z czarkami w rękach.
Mamy dobrze rozplanowany czas, swobodnie nie przeciskając się w piętnastym rzędzie zajmujemy 524 i 535 miejsce, a potem wielokrotnie unosimy się, jak następne osoby docierają do swoich krzeseł. Ju
ż orkiestra stroi instrumenty i o osiemnastej unosi się kurtyna. Widzimy mężczyzn w robociarskich strojach, kobiety z podróżnymi kuferkami. Na parterze piętrowego budynku, stanowiącego element scenografii, rozgrywa się dramatyczna scena. Jacyś zbirowie uśmiercają swoją ofiarę.
Oglądamy i słuchamy "Siedem grzechów głównych" Witolda Brechta z muzyk
ą Kurta Weilla. To historia dwóch sióstr z Missisipi, które szukają szczęścia w rożnych miastach USA. Ale szczęścia nie znajdą. Wiadomo, Brecht. Widzimy krwiożerczy kapitalizm, zepsucie, wyzysk. Nie jestem krytykiem muzycznym, aby stwierdzić, jak pięknie te dramaty zostały wyśpiewane, a na planszach pojawiały się nazwy wielkich metropolii, w których zdarzenia się rozgrywają, np. Boston, San Francisco itd. W każdym razie jednoaktowa opera została przyjęta oklaskami wręcz entuzjastycznie.
Wielka widownia pustoszeje. Wnętrze jarzy się wielk
ą ilością świateł nie w kandelabrach, ale punktowo rozsianych, więc unosząc głowę ma się wrażenie, że to jest nieboskłon z gwiazdami. Publiczność rozchodzi się do idealnie czystych lśniących bielą i niklem toalet, inni znów korzystają z barów i sączą drinki, inni wertują program. My wjeżdżamy na trzecią kondygnacje i kiedy boj zjawia się gotów do pomocy przy opustoszałym balkonie, kiedy słyszy odpowiedz, że tylko chcemy spojrzeć z wysokości trzeciego balkonu na wnętrze, zaprasza skinieniem głowy. Mam lęk wysokości, pod nami jest rozjarzona czeluść. Boj pyta, czy przywołać windę, ale my wolimy zejść schodami, mając przed oczami gości, a za plecami szklaną ścianę z widokiem na statki i budynki po jej drugiej stronie.
Zanim wrócimy na widownię, czytamy wielk
ą informację, z której wynika, że i tutaj w Szwecji, sztuka nie obywa się bez wsparcia z zewnątrz. Największym sponsorem opery jest resort kultury i sztuki, a w dalszej kolejności figurują nazwy wspierających firm. A jak dobrze policzyłam, jest kilkanaście takich bogatych gigantów sponsorujących Operę. Oprócz tego gigantycznego, nowoczesnego gmachu spektakle odbywają się również na starej scenie, w starym szacownym budynku.
Orkiestra zajęła miejsce w proscenium, na widowni zapada cisza, znów unosi się kurtyna i widzimy wnętrze mieszczańskiego domu. W
łóżku leży ciężko chory, najpewniej umierający człowiek. Familia zgromadzona, jak się domyślamy w komplecie, posila się przy stole. Niektórzy podchodzą do chorego z gestami współczucia, ale też i zniecierpliwienia.
Widać, że czekają na jego śmierć, nie mogą się doczekać zgonu. Więc zniecierpliwiony familiant podbiega, przytyka umierającemu poduszkę do głowy, co przytomniejsi członkowie rodziny podbiegają do łóżka bynajmniej nie po to, aby ratować chorego, ale by przytrzymać wierzgające nogi i ręce człowieka w przyspieszonej agonii. Tak wygląda libretto trzeciej części operowego tryptyku Giacomo Pucciniego „Gianni Schicchi” z 1918 roku. Poprzednie części to „Płaszcz” i „Siostra Angelika”.
Wielkimi brawami nagrodzona jest aria w wykonaniu Anny Johansson, ale komiczne sceny z udziałem zachłanniej i drapieżnej rodziny, na przykład poszukiwanie testamentu, a potem fałszowanie jego drugiej wersji przyjmowane są gromkim śmiechem. Za nami siedzi grupka Włoszek, te komentują zabawne partie głośnymi, rozbawionym okrzykami. Te dwa operowe spektakle, które powstały w pierwszej połowie ubiegłego stulecia, nic nie tracą na aktualności. Różnice społeczne jak były, tak są, tylko może rozłożone w innej konfiguracji, pazerność, zachłanność, skłonność do przemocy, nienawiść dalej nękają ludzkość. I nie spektakle operowe, ale doniesienia telewizyjne pokazują ostrość dramatów i konfliktów.
Koniec premierowych spektakli, widownia oklaskuje śpiewaków i muzyków, owacja jest długa, kurtyna unosi się trzykrotnie. Nie widzę jednak kosza kwiatów na scenie, z widowni nie padają wiązanki róż, a w kraju jestem przyzwyczajona do takiego nagradzania artystów.
Opuszczamy piękne, super nowoczesne wnętrze nowej Opery w Göteborgu. Zaczyna padać deszcz. Długie kreacje eleganckich pań mokną, więc przyspieszają kroku, by jak najszybciej znaleźć się w samochodach. Nazajutrz spisuję swoje wrażenia, by nie pierzchły, jak ołowiane chmury nad miastem, które każdego dnia ustępują rozpogodzeniu. Dochodzi czternasta, dziś wyjątkowo wciąż pada, widać po to, abym spokojnie dokończyła relacje i wybrała się na codzienny dwugodzinny spacer nad zatoką z szarymi łabędziami.




piątek, 20 października 2017

Anastazja Danilowiczowa- poleca

José Carlos Somoza Ortega -"Tetrameron"


Całkiem jak u Boccaccia


Jose Carlos Somoza to hiszpański pisarz o nieokiełznanej wyobraźni. A wyzwala ona sytuacje niesamowite, pełne grozy. Niekiedy nocą strach wertować strony jego powieści, bo mogą przyśnić się koszmary. Otrzymałam w prezencie „Tetrameron” z ostrzeżeniem od ofiarodawcy, że skóra mi będzie cierpnąć przy lekturze tej powieści. Tytuł od razu skojarzył mi się z „Dekameronem” Boccaccia.
Włoski pisarz sprzed stuleci w swoimi zbiorze opowiadań izoluje grupkę ludzi w jednym miejscu, którego nie mogą opuścić przez dziesięć dni, więc czas odosobnienia wypełniają rozmaitymi opowieściami. Zdarzenia zawarte w książce Somozy rozgrywają się współcześnie. Dzieci wyjeżdżają na wycieczkę. Mają zwiedzić stare opactwo. Kiedy opuszczają autokar, dziewczynka imieniem Soledad odłącza się od grupy, a zaintrygowana tajemniczymi drzwiami, uchyla je samowolnie i tym samym oddała się od reszty uczestników wyprawy. Za drzwiami widzi wiodące w dół schody. Nie może oprzeć się pokusie. Schodzi i trafia na drzwi następne. Przekracza również to wejście i tym sposobem znajduje się w potrzasku. W półmroku pełgają płomyki świec.
Przy owalnym stole miejsca zajmują cztery zagadkowe osoby. Patrzą na dziewczynkę bez cienia życzliwości. Przed nimi stoją kielichy. I po kolei dwie kobiety i dwaj mężczyźni zaczynają snuć opowieści. Jedna traktuje o starym latarniku, który pragnie umrzeć. Uważa, że jego życie się wyczerpało. Co miało się zdarzyć, już zaistniało. Niczego więcej się nie spodziewa. Jego ostatnia wola dotyczy jedynie przeznaczenia starej, pokrytej mchem i muszlami lodzi. Nie powiem, czy latarnik wypełnił swoje postanowienie, powiem tylko, że przydarzyły mu się sytuacje z pograniczy snu, jawy i głębokich wspomnień. W kolejnych opowiadaniach pojawiają się postaci stare i młode, piękne i szpetne, bogate i niezbyt zamożne, wszystkie jednak są w jakiś sposób niesamowite.
Po każdej opowieści narrator prosi dziewczynkę, by skomentowała to, co usłyszała. Dziecko słucha uważnie, tym bardziej, że Soledad sama lubi układać opowiadania. Jej matka nie żyje. Wychowywana przez ojca, swoje trudne przeżycia nakłada na usłyszane historie i komentuje je po swojemu. Jeśli narrator czy narratorka nie są zadowoleni z jej słów, nakazują by zdejmowała po kolei ona rozmaite części garderoby, aż zostaje zupełnie naga. A czytelnik ma wrażenie, jakby dziecko z każdą opowieścią stawało się coraz bardziej dorosłe.
Jedno z opowiadań dotyczy niesamowitego człowieka, który chciał uszczęśliwić ludzkość, olbrzymi majątek przeznaczał na cele charytatywne, a tak w ogóle to usiłował dociec, skąd bierze się zło, co stanowi jego istotę. Nie znalazł odpowiedzi na swoje pytania, a jego los okazał się tragiczny. Zanim to jednak nastąpiło, bogacz idealista w rozmowie z synem powiedział: „Tyranie, wojny, oszustwa, zdrady... Wszystko, co sprawia, że nienawidzimy, niszczymy, zazdrościmy, kradniemy...” No więc to wszystko jest rozmaitą postacią zła, które właściwie przenika wszystko, ale trudno wypreparować zło w czystej postaci.
Warto te książkę wziąć do ręki, doświadczyć silnych emocji, śledzić, jakimi meandrami podąża wyobraźnia pisarza i na koniec dojść do przekonania, że w literaturze wszystko jest dopuszczalne i możliwe.

Jose Carlos Somoza „Tetralmeron”, przełożyła Agnieszka Rurarz, Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza SĄ, Warszawa 2014

piątek, 6 października 2017

9 października 2017 r.

Osiedlowy Dom Kultury w Jeleniej Górze zaprasza na spotkanie

z Joanną Małoszczyk poetką i malarką




wtorek, 5 września 2017

12 września w Lubaniu

Stowarzyszenie W Cieniu Lipy Czarnoleskiej zostało zaproszone przez Dolnośląską Grupę Literacką "Nurt" do Lubania

chętnych na literackie spotkanie wszystkich zapraszamy



poniedziałek, 28 sierpnia 2017

zaproszenie do Osiedlowego Domu Kultury

W poniedziałek 4 września 2017r. zapraszamy do Osiedlowego Domu Kultury na promocję tomiku "Marzę i Myślę"



środa, 14 czerwca 2017

"Moje impresje nie tylko zza oceanu"

29 czerwca 2017 r. zapraszamy do Cieplic Śląskich-Zdrój na spotykanie autorskie z Alfredą Dziedzic, która zaprezentuje swój najnowszy tomik "Moje impresje- nie tylko zza oceanu". 

Spotkanie odbędzie się w Sali Błękitnej Politechniki Wrocławskiej




wtorek, 16 maja 2017

Noc Muzeów - Dom Hauptmanna


Michał Zasadny - Brudna podszewka rzeczywistości




Jestem wstrząśnięty i zdumiony. I pełen podziwu dla Justyny Kopińskiej, jak czytam na skrzydełku okładki, dziennikarki wielokrotnie wyróżnianej, w tym Nagrodą Dziennikarską Amnesty International - Pióro Nadziei. Jest autorką zbioru reportaży "Polska odwraca oczy". Kopińska wraca w nich do spraw, o których słyszeliśmy w doniesieniach mediów.
Oto wielokrotny zabójca i pedofil i skazany na najwyższy wymiar kary opuszcza przed odsiedzeniem wyroku zakład karny. Bo okazuje się, że jest inteligentny, oczytany, przechodzi wyraźną resocjalizację, i co zdumiewające, wzbudza miłość kobiety pozostającej na wolności i bierze z nią ślub. A ona opowiada dziennikarce o miłości do mordercy i pedofila, biorąc go w obronę, eksponując wszystko, co dobre w tym człowieku.
Niejeden reportaż opowiada o skorumpowaniu władz i bezsilności wymiaru sprawiedliwości, który niestety działa tak, jakby był pozbawiony poczucia sprawiedliwości. Może by nikt by nie uwierzył, ale nie odsiaduje kary prezydent miasta, który wyłudzał co miesiąc od zatrudnionych w urzędzie pracowników dziesięć procent ich wynagrodzenia. Nie został ukarany, a teraz wykonuje prawniczy zawód.
Włosy stają dęba na głowie, kiedy człowiek czyta o takich sprawach. Albo o tym, że w placówkach opiekuńczo – wychowawczych, w których dzieci i młodzież mają wychodzić na tak zwaną prostą drogę, ulegają wręcz odwrotnemu procesowi. Młodzi podopieczni krzywdzą się wzajemnie, są krzywdzeni przez opiekunów. Jest to krzywda i fizyczna, i psychiczna. Wypacza charakter, rodzi głębokie urazy nie do wyleczenia. I to nawet w placówce o ponad stuletniej tradycji, prowadzonej przez zakon. A przecież gdzie jak gdzie, ale w tym miejscu, powinno spodziewać się bezpieczeństwa, miłości, oddania i opieki.
Wstrząsający jest przykład szpitala psychiatrycznego dla dzieci i młodzieży, w którym za wiedzą dyrektorki, za jej przyzwoleniem, a co gorsza, przy jej czynnym udziale pastwiono się nad pacjentami w bezlitosny sposób. A dochodzenie w tej sprawie wlokło się w nieskończoność. Kiedy pani dyrektor została zwolniona, szybko znalazła miejsce w innym miejscu, gdzie zachodziła obawa, że będzie dalej nadużywać swojej władzy.A obrona obwinionej szła w tym kierunku, że nie należy wierzyć dziewczynkom czy chłopcom, skoro są nienormalni, chorzy psychicznie.
Na szacunek zasługuje odwaga i rzetelność dziennikarska autorki. Dociera do wszystkich zainteresowanych stron. Sięga do wszystkich możliwych źródeł. Nikogo się nie boi. Kieruje nią dziennikarska etyka. Spieszyć z pomocą, odsłaniać prawdę.
Ona obnaża nasz społeczny wizerunek. Jeździmy samochodami, udzielamy wywiadów, teraz każda gmina ma swoją gazetę, a nieraz i lokalną telewizję. Pokazujemy się w regionalnej i centralnej telewizji, pchamy pełne wózki w supermarketach. Kraj wydaje się zasoby i szczęśliwy. Tymczasem młoda dziennikarka pokazuje, co dzieje się tak naprawdę pod brudną podszewką rzeczywistości.

Justyna Kopińska "Polska odwraca oczy",wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2016.

środa, 10 maja 2017

Urszula Musielak w ODK 15 maja

Serdecznie zapraszamy na kolejne spotkanie z cyklu "ars poetica" pt.:

"Szepty dnia i podszepty nocy" - Urszula Musielak

 które odbędzie się w poniedziałek dn. 15.05.2017r o godz. 17:00
 w Kawiarni Muza Osiedlowego Domu Kultury w Jeleniej Górze.


Urszula Musielak jest aktywną członkinią Stowarzyszenia W Cieniu Lipy Czarnoleskiej, w roku 2013 wydała tomik „Wyznania Milczących drzew”, opisała w nim swoje obserwacje świata fauny i flory oraz ludzkich zachowań, które stały się głównym tematem wierszy. Trzy lata później pojawił się drugi tomik „Skrzydła życia”.
Serdecznie zapraszamy.




środa, 26 kwietnia 2017

Michał Zasadny - Tylko dla mężczyzn, czyli odszukać i zniszczyć





Lata sześćdziesiąte, Wietnam, wojna. Młodzi Amerykanie lecą na front. Murzyni, biali, Eurozjaci, metysi, wszyscy, których obowiązuje służba wojskowa. Lecą, bo muszą. Ale Michael Herr nie musi, ale chce. Jest dziennikarzem, reporterem. Taki wykonuje zawód, że chce i musi być tam, gdzie dzieje się coś ważnego. A w Wietnamie dzieje się nie tylko coś historycznie ważnego, ale też ważnego z puntu widzenia doświadczenia ludzkiego gatunku. Tam leje się krew i sieje się gniew oraz nienawiść.
Korespondentów można podzielić na kilka grup. Jedni tu przylecieli, bo skierowały ich żądne świeżych newsów agencje, redakcje, szefowie. Inni, jak Herr, z poczucia dziennikarskiego obowiązku, z poczucia misji do spełnienia, inni zaś, jak hieny, szukają krwi i mocnych wrażeń. No i oczywiście znajda się w tej grupie ludzie żądni mocnej męskiej przygody. Leniwi będę relacjonować to, co przygotuje dla nich prasowy sztab w Sajgonie czy w innym miejscu wolnym od nalotów. Ale są i tacy, jak Herr, którzy pragną dotknąć wojny własną ręką, o ile tak można powiedzieć, zobaczyć na własne oczy, usłyszeć na własne uszy, poczuć w nozdrzach zapach krwi, potu, smarów, zgnilizny, prochu i tego wszystkiego, co lęgnie się w dżungli, w bezpośrednim starciu, co widać z helikopterów i noktowizjerów, czyli wszystko w realu, nic za czyimś skłamanym pośrednictwem. Bo jak Herr podkreśla niejednokrotnie, oficjalne komunikaty, hurra optymistyczne, przekłamywały rzeczywiste fakty, by eksponować wytrwałość, męstwo i heroizm marinez, powietrznej kawalerii, piechoty i wszystkich innych formacji, a liczba ofiar zawsze była zaniżona lub eufemistycznie nie podawana wprost, ale okrągłymi, "wylizanymi" komunikatami:straty niewielkie, mniejsze niż u przeciwnej strony itd. Tymczasem trup kładł się gęsto, odniesione rany były okrutne, a prawda przedstawiała się tak, jak Herr pisze na 67 stronie:" Wszyscy tam chcieli po prostu przeżyć, to był kryzys egzystencjalny, w okopach naprawdę nie było ateistów. Nawet gorzka wypaczona wiara jest lepsza niż żadna, podczas ciężkiego ostrzału Con Thien słyszałem o jednym czarnym marine, który powiedział: Nie martw się, dzieciak, już Bóg coś wymyśli" (str.67).
Ale to nie Bóg, ale człowiek urodził nienawiść, gniew, pogardę, zawiść i inne takie mroczne zakamarki duszy. Dla tych młodych mężczyzn najgorsza jednak była obawa, że kiedy zostaną ranni, utracą to, co stanowi o ich męskości.
A prawda była taka, jak pisze w innym miejscu, że "Mogłeś zginąć od kuli, miny, granatu, rakiety, pocisku moździerzowego, snajperskiej kuli albo od eksplozji, (...) tak że pozostałości trzeba było zabrać do pałatki i zanieść do Ewidencji Grobów". Wśród żołnierzy zdarzali się czystej wody kryminaliści, ale dla tych zabijanie było największą przyjemnością, bo mord wsadził ich do kryminału, a tutaj mogli uprawiać mord usankcjonowany i jeszcze dostać za to medal, oczywiście jak przeżyli.
Ciekawy był stosunek żołnierzy do korespondentów wojennych. Pogardzali nimi, uznawali za słabeuszy, ale kiedy poznawali bliżej tych najlepszych, na przykład jak włączali się do ataku lub obrony czy też rzucali się do pomocy przy ratowaniu ofiar, wtedy stawali się dla nich jak bracia, kumplowali się z reporterami i dzielili ostatnią puszką przydziałowego prowiantu lub ostatnim skrętem. Gdyż jaranie było tutaj na porządku dziennym, inaczej można było zwariować no i niejednemu odbiła szajba. Herr posługuje się dosadnym językiem, językiem ulicy, slamsów, słownikiem ostrych emocji i niekontrolowanych reakcji. Roi się w tej książce od wulgaryzmów, nic tu nie jest wykropkowane, bo czyż można wykropkować fragmenty życia i sytuacje grożące śmiercią? Tam obowiązywała zasada: odszukać i zniszczyć. Oczywiście wroga.
Ale sztabowcy mizdrzyli się do korespondentów wojennych. Nawet najmarniejszy dziennikarzyna, pisze Herr,"...miał nad nimi władzę, (...) budziła ona lęk sztabowców, drżących o posady, a u szeregowców podcinała instynktowną wiarę w przetrwanie (...) Sam fakt, że wybraliśmy właśnie ich, zdawał się przepowiadać najgorszą jatkę, bo oni wszyscy byli przekonani, że korespondenci wojenni nie marnują czasu.(str.223).
No i w tym miejscu nasuwa się refleksja, że i w czasach pokoju media zwykło się nazywać czwartą władzą. Dziennikarze mogą wylansować, ale mogą też zniszczyć. I dlatego nieraz można zaobserwować merdanie tych czy owych wobec reporterów. Co zresztą deprawuje i samych dziennikarzy, którzy, bywa, czują się i wszechwiedzący, i wszechmocni. Ale to tak na marginesie.
W innym miejscu, na str. 264 autor pisze: "Mówiono o nas amatorzy wrażeń, łowcy ran, czciciele chojraków, śmierciojady, wojnoluby, moczymordy, ćpuny, zmory, cioty z szafy, komuchy, wywrotowcy, nawet nie pamiętam wszystkich wyzwisk".
Tak sobie myślę, że każdy dziennikarz albo adept tego fachu na odpowiednim kierunku kształcenia koniecznie powinien przeczytać "Depesze". Jego autor z doświadczeniem korespondenta wojennego po latach został współscenarzystą filmu "Czas apokalipsy".

Michael Herr "Depesze", przekład Krzysztof Majer,Wydawnictwo Karakter, Kraków 216.

piątek, 21 kwietnia 2017

Daniel Rzepecki - Literatura i życie





Czasami rekomenduję jakieś książki, ale wyznam, że i sam kiedyś próbowałem wydać swój zbiór opowiadań, ale nie było zainteresowania ze strony tych, od których to zależało. Nie dociekam, czy opowiadania były złe. Może i były. Trudno, ale teraz, po przeczytaniu powieści "Prawie doskonała" hiszpańskiej pisarki Mariny Mayoral przypomniało mi się jedno z nich. Na kanwie obserwacji życia moich przyjaciół, widząc nadmierne zainteresowanie płcią piękną męża mojej znajomej, napisałem opowiadanie, w którym on zaczyna romansować z młodszą od żony dziewczyną, a narrator spotyka ich po kilku miesiącach i widzi, że ta młoda ma zmienioną sylwetkę. Jest w ciąży. Bohaterowie mojego opowiadania rozwodzą się. Moja krótka proza była antycypacją tego, co się zdarzyło w realu. Moi znajomi są już po rozwodzie, a on polubił ciężarną dziewczynę, która spodziewała się jego dziecka. Oczywiście opuścił pierwszą żonę i dzieci z tego pierwszego związku. A tak naprawdę to żona wniosła pozew o rozwód.
To moje niewydrukowane opowiadanie przypomniało mi się, kiedy okazało się, że ta ceniona pisarka wykorzystała identyczny motyw. Czyli zdarzenia, które wymyśliła na użytek jednej ze swoich powieści, po kilku latach zdarzyły się naprawdę. Też był romans męża narratorki, tylko skutki okazały się bardziej dramatyczne, a wręcz tragiczne. Mąż narratorki zostaje zastrzelony, a ją obwinia się, że perfekcyjnie zrealizowała z zemsty i chciwości scenariusz zawarty w jednej z jej powieści sprzed lat. Takie oskarżenie kieruje do bohaterki i zarazem narratorki jej własny syn, który ojca bezkrytycznie uwielbiał.
Autorka na str. 36 snuje takie dywagacje, które po moim doświadczeniu wydają się bardzo prawdopodobne: "...relacje pomiędzy życiem a literaturą są złożone, czasem wręcz niepokojące i tajemnicze, i że nie należy wyciągać pochopnych wniosków. (...) literatura niekiedy służy za znak, za omen w stosunku do tego, co nastąpi później. Jest rodzajem antycypacji, przepowiednią tego, co ma się zdarzyć". No i dochodzę do wniosku, że jestem kimś w rodzaju niedocenionego wizjonera, który na osnowie obserwacji, zaledwie widocznych dla innych, przebłysków zdarzeń, ledwie dostrzegalnych sygnałów potrafi wysunąć kolejny ciąg następstw. A może mam za mało talentu albo jestem zbyt leniwy, żeby przebić się ze swoimi opowiadaniami?
Mayoral pisze, że "Talent jest darem, albo go masz, albo nie i od twego zależy, co osiągniesz. Ale żeby naprawdę coś osiągnąć, nie wystarczy talent, potrzeba pracy, dużo pracy".
"Prawie doskonała" to jest powieść psychologiczna, historia o tym, czy współczesna kobieta może się realizować kosztem rodziny. Czy ma do tego prawo. Jakie skutki niesie wybranie tego priorytetu. Bohaterka jest pisarką, jej mąż wybitnym matematykiem, ale jej nie wystarcza taki układ. Pragnie swojego życia, swoich sukcesów i swoich pieniędzy. Kocha go, docenia, boleśnie przeżywa fakt, że ją zdradza, a wiadomość ta była dla niej szokiem i źródłem cierpienia. Opuszcza go, zabiera synów, gdyż nie chce być tą zdradzaną i porzucaną.
Kiedy on zostaje zastrzelony, cierpi. I czytam: "Kiedy ból jest zbyt duży, tworzy wokół ciebie opustoszałą przestrzeń, której granicy nie może przekroczyć nikt, nawet ci, których kochasz". Bohaterka wciąż używa drugiej osoby, bo w każdym rozdziale zwraca się do syna, chcąc się usprawiedliwić, uniewinnić, gdyż nie popełniła żadnej zbrodni, chcąc pokazać mu prawdę o nieżyjącym ojcu. Bo jak to bywa, oboje postrzegają go inaczej. Bo działa prawo psychologiczne, o którym pisze w innym miejscu: "Nigdy lub prawie nigdy nie postrzegamy rzeczywistości w sposób niewinny, czysty, bez uprzedzeń i barier, które deformują nasz ogląd. Widzimy to, co chcemy zobaczyć, albo to, co nauczono nas widzieć. Czasami to, co boimy się ujrzeć. I bardzo rzadko uświadamiamy sobie, jak zdeformowane jest szkło, przez które patrzymy, jakie lęki, pragnienia, nabyte doświadczenia warunkują percepcję tego, co rozgrywa się na naszych oczach".
Na moich oczach na przykład rozgrywa się napięcie między dwoma osobami, z których każda utrzymuje, że ma absolutną rację. A może to ja mam rację, kiedy myślę, że obie nie potrafią wyjść poza swój subiektywny punkt widzenia?
Niech sobie poczytają "Prawie doskonałą", to będzie ćwiczenie, jak rozumieć siebie i innych, w tym własne dzieci, rodziców, kochanków itd itp.

Marina Mayoral, Prawie doskonała, przełożyła Elżbieta Komarnicka, Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA, Warszawa 2009.
ps
Prawie doskonała nie jest bohaterka, ta nie ma jednego oka, a od urodzenia utyka z powodu krótszej jednej nogi. Poza tym jest śliczna, utalentowana i ambitna, nic więc dziwnego, że wzbudza ogromne zainteresowanie mężczyzn. Prawie doskonała jest zbrodnia, dokonana na jej mężu.

środa, 5 kwietnia 2017

Michał Zasadny - Rozkosz czytania o pięknej kobiecie


Znalezione obrazy dla zapytania Bertrand Meyer Stabley "Prawdziwa Sophia Loren" , z



Każdy, kto jest do mnie podobny, powinien wziąć do ręki biograficzną powieść "Prawdziwa Sophia Loren" Bertranda Meyera Stableya. Wyjaśnię,dlaczego jest takie ważne to podobieństwo. Bo ja nie jestem ani wysoki, ani przystojny, nie mam też bujnej czupryny ani ognistego spojrzenia. Muszę uważać, jak proszę dziewczynę do tańca, żeby nie okazało się, że sięgam jej do nosa. No więc lektura tej książki podnosi na duchu takich facetów jak ja. No bo jeżeli ta wspaniała aktorka zakochała się i poślubiła reżysera nazwiskiem Carlo Ponti, mężczyznę podobnego do mojej postury, to może i mnie przytrafi się coś podobnego.
Matka przyszłej aktorki była bardzo urodziwa. Tak urodziwa, że rozkochała w sobie reżysera i urodziła mu córkę, ale niestety dziewczynka pozostała dzieckiem nieślubnym, gdyż reżyser nie miał zamiaru poślubić partnerki.
Wysoka i chuda dziewczyna najpierw była brzydka, a potem wyładniała i nawet wygrała konkurs piękności. O tym, że poznała i poślubiła znanego reżysera, wie każdy. Była od Carla wyższa, ale ani jej, ani jemu to nie przeszkadzało. Robiła karierę, rozwijała swój talent, żeby nie tylko uroda była jej atutem. Z tym poślubieniem łatwo nie było, bo włoskie prawo nie uznawało rozwodów, a Carlo już raz był żonaty.
Kochała swojego brzydkiego, ale wybitnego męża i wszystko wskazuje na to, że pozostawała mu wierna. Ale nie każdy wie, że oboje nadużyli prawa podatkowego i znana już aktorka spędziła miesiąc we włoskim areszcie. Wyplątała się z tej trudnej sytuacji, ale gazety miały używanie.
I kto by pomyślał, że ta wspaniała aktorka lubiła gotować i wcale za pospolitą kuchtę się nie uważała. Miała swoje specyficzne przemyślenia. Czas się dla niej zatrzymał, nie traciła urody, ale mawiała tak: "Ciało zachowuje jędrność, jeśli dusza pozostaje młoda. W przeciwnym razie wszystko się wali. Wydobyć to, co najlepsze z tego, czym obdarzyła nas natura".
Była osobą pełną pasji, pracowitą i wytrwałą. Tym cechom zawdzięczała swoje sukcesy. Nie tolerowała leni. Uważała, że "Ludzie, którzy nie mają nic do roboty, zawsze krytykują. Krytykowanie to nic innego, jak bezproduktywne spędzanie czasu na mówieniu o innych". Bardzo mi się to podoba, bo znam niejedną pleciugę, która powinna to wziąć sobie do serca, że samo krytykowanie jeszcze świata nie zmienia na lepsze.
Zofia, że tak nazwę ją spolszczonym imieniem, została matką i bardzo sobie ceniła tę życiowa rolę. Może dlatego, że sama wyrosła bez ojca, bardzo sobie ceniła rodzinę. W jej przekonaniu "...rodzina jest najlepszą ochroną przed życiowymi problemami". Więc i ja postanawiam założyć rodzinę, żeby mieć oparcie w kimś bliskim, jak bracia i siostry oddalą się w swoje życie..
Lubię takie książki, które opowiadają o prawdziwym życiu i poprawiają człowiekowi humor, a przy tym czyta się je bardzo lekko.

Bertrand Meyer Stabley "Prawdziwa Sophia Loren", z francuskiego tłum. Piotr Wrzosek, Warszawa 2009, Klub Dla Ciebie.